– Wróciłeś idealnie na obiad – rzuciła Brianna, gdy tylko Joshua zamknął za sobą drzwi. – Co prawda musiałyśmy czekać dwie godziny, ale ty jesteś na czas. Może to my byłyśmy za wcześnie.
Joshua uniósł brwi i przeczesał włosy.
– Nie moja wina. Sorry.
Zdjął buty w przedpokoju, przejrzał się w lustrze i cicho zagwizdał na widok rozciętej wargi i podbitego oka. Wyglądał jeszcze lepiej niż wcześniej. Ziewnął, wywrócił oczami do własnego odbicia i poczłapał do kuchni.
– Jak było? – odezwała się Renee na wstępie.
Machnął ręką na Briannę, która wyciągała do niego talerz warzyw z patelni.
– Nie jestem głodny – rzucił mimochodem, po czym rzucił plecak w kąt kuchni i usiadł na krześle obok. Wytrzymał ciężki wzrok Renee całe trzy sekundy, nim głęboko westchnął i z frustracją podrapał się po głowie. – Żyję, nikt się nie cieszy?
– Cieszymy się. – Renee pokręciła głową. – Chciałabym tylko dowiedzieć się, jak do tego doszło.
Joshua westchnął i oparł głowę na dłoni. Postukał palcami w blat.
– Sam nie wiem. Jakaś rozdmuchana głupota – mruknął Joshua. Renee milczała, więc kontynuował: – Topili mi plecak w kiblu. Poprzepychałem się z jednym typem, potem wyrzuciłem jego plecak za okno… i chyba trochę się na mnie obraził.
– Trochę?
Brianna sugestywnie spojrzała na jego podbite oko.
– Dobra, wtedy nie wiedziałem, jak to się może skończyć – Joshua wywrócił oczami – ani że typ ma starszych kolegów. Ale wszystko skończyło się dobrze. Chyba.
– Zależy dla kogo. Jeden skończył z czterema szwami – oznajmiła Brianna.
Joshua wzruszył ramionami. Brianna cicho prychnęła.
– A co z Dylanem? – spytała Renee, odsuwając macbooka. Joshua zmarszczył brwi. Dopiero teraz, przy głośnej Briannie, zauważył, jak cicho mówiła. – Powiedziałeś przez telefon, że to jeden z jego kolegów.
– To trochę bardziej skomplikowane – przyznał z ociąganiem. – Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że Dylan polubił mnie w jakiś dziwny sposób. Chyba podpuszczał Simona do zorganizowania walki… i chciał, żebym mu dokopał. W sensie Simonowi, nie na odwrót.
– Dlaczego?
– Bo to mały socjopata? – Joshua uśmiechnął się półgębkiem. – Widziałybyście, jak się cieszył, kiedy z łatwością wklepałem Simonowi i tym dwóm typom.
Brianna prychnęła z rozbawieniem i lekko klepnęła Josha w tył głowy. Renee nieco pochyliła się do przodu.
– Joshua, wiesz, jaką politykę mamy w CHERUBIE i jak potraktujemy tę bójkę – powiedziała powoli – o ile miała ona mniej lub bardziej kluczowy sens dla misji. Co z Dylanem?
Joshua nagle poczuł się tak, jakby uleciało z niego całe powietrze.
– Jeszcze nie wiem. Jutro się okaże, czy wszystko zepsułem. – Westchnął i przeczesał włosy. – Sorry, Renee. Dylana jest bardzo trudno wyczuć, a bójka…
Dopiero wtedy dotarło do niego, że mógł pogrzebać swoje wszelkie szanse.
– Nic się nie stało, Joshua. – Renee uśmiechnęła się. – Każdemu się zdarza. Oprócz tego nie ma co się obawiać, że wszystko jest spalone, dopóki niczego nie wiemy. Jeśli wszystko pójdzie po myśli, myślisz, że dałbyś radę się z nim dogadać?
– Raczej tak. – Wzruszył ramionami. – Przeszedłem parę szkoleń i w ogóle…
– Zbytnio się do tego nie palisz.
– Dylan jest trochę… dziwny. – Mimowolnie się wzdrygnął. – A jeśli chodzi o bicie się, to już w ogóle.
Brianna sztucznie odkaszlnęła.
– Idealnie się dobraliście. – I znów kaszlnęła.
Joshua spiorunował ją spojrzeniem.
– Tylko walnąłem tamtego gościa lampą, dobra? Przeżył – mruknął, ale na ustach zadrgał mu lekki uśmieszek. Znów przypomniała mu się Bułgaria. Ciekawe, jak to wszystko by się potoczyło, gdyby ukończył szkolenie w CHERUBIE pół roku wcześniej, a Bułgaria albo Lille były dla niego tylko kolejną misją…?
– Okej, póki co cię zostawiamy, Joshua, ale będę mieć cię na oku… – Renee żartobliwie pogroziła mu palcem.
– To nie będzie trudne. Jestem wyższy od ciebie – rzucił niedbale.
Renee uniosła brew, a Joshua cicho prychnął pod nosem i skrzyżował ramiona. Brianna zaśmiała się, powiesiła ścierkę na rączce piekarnika i przysiadła się do stołu ze szklanką soku porzeczkowego i talerzem warzyw z ryżem. Na sam zapach żołądek Josha skręcił się w ciaśniejszy supeł.
– Brianna, a jak tobie poszło? – zagaiła Renee. – Nie dostanę jutro telefonu ze szkoły z wiadomością, że jesteś zamieszana w strzelaninę?
Brianna potrząsnęła głową.
– Jeszcze nie – zaznaczyła – ale spokojnie, pracuję nad tym. – Uśmiechnęła się do Josha i chyba tylko jego jednoznaczne spojrzenie powstrzymało ją od potarmoszenia go po włosach. – Lacey jest świetna, to dokładnie mój typ. Nawet nie musiałam się starać, bo sama wyszła z inicjatywą i w ogóle… W sobotę idziemy na zakupy, a później umówiłyśmy się na małą, babską imprezę u niej w domu – zakończyła triumfalnie.
Renee uniosła brwi z podziwem.
– Wow, Brianna. – Uśmiechnęła się. – Jesteś szybka.
– Co nie? Poza tym Lacey…
Joshua zniósł niecałe dwie minuty opowieści o tym, jak to Brianna niesamowicie sobie poradziła i jak to Renee chwaliła ją w licznych superlatywach. Pod pretekstem odrabiania lekcji wymknął się do swojego pokoju, obrzucił wściekłym spojrzeniem tę głupią różową tapetę i z frustracją rzucił się na łóżko.
Cicho stęknął.
Przeklęte siniaki na żebrach.
Trochę go irytowało, że ciągle mimo zamkniętych okien słyszał przejeżdżające samochody. Brakowało jeszcze tylko lotniska i stacji kolejowej.
I pukania.
Chociaż nie, pukania akurat nie brakowało.
Joshua leniwie spojrzał w stronę drzwi. Brianna niepewnie pukała w futrynę.
– Wszystko w porządku? – spytała, gdy tylko Joshua odwrócił wzrok. Najwyraźniej uznała to za pozwolenie.
– Tak – mruknął Joshua, wywracając oczami.
– Nie jadłeś obiadu…
– Nie jestem głodny.
– Wczoraj też nie jadłeś.
– Też nie byłem głodny – warknął niecierpliwie. – Nie jesteś moją matką.
Brianna prychnęła. Joshua po paru sekundach z zamkniętymi oczami poczuł, jak siadała obok niego na łóżku.
– Stres na pierwszej misji? – spytała cicho. – Skądś to znam. Mnie bolał brzuch przez cały tydzień… ale w sumie trafiłam na głupią, pustą lalę. I radziłam sobie o wiele gorzej niż ty. Ty już w pierwszy dzień zaliczyłeś bójkę, o której mówiło całe liceum.
Joshua zmarszczył brwi. Lekko uniósł głowę.
– Że co…?
– Nie zauważyłeś, ile tam łącznie było osób? – Brianna uniosła brwi. – Z Dylanem na czele. Raz mocno ci kibicował, raz ostro wyzywał, gdy sobie nie radziłeś… Ale całkiem nieźle ci szło, muszę przyznać. Do czasu noża… Moim zdaniem to było całkowicie nie fair.
– Jakby tam cokolwiek było fair – westchnął Joshua. – Widziałaś to?
– Pewnie. Czekałam w pobliżu na wszelki wypadek, ale ich rozniosłeś. – Zaśmiała się. – I wiesz co? Nie martw się Dylanem na zapas. Szczerze? Ja myślę, że to wyjdzie ci na dobre. Jeśli faktycznie jest tak, jak mówisz, i on serio przepada za tymi klimatami… to jesteś w domu, mały farciarzu.
Joshua starał się nie rozglądać za każdym razem, gdy usłyszał kroki zbyt blisko. Okazało się, że czekanie przed zamkniętą klasą z Jeźdźcami Apokalipsy na karku było tylko trochę mniej stresujące niż czekanie na popołudniową bójkę. Może nawet nie trochę mniej.
Może trochę bardziej. Nie miał bladego pojęcia, co go czekało tego dnia. Może Dylan postanowi go znienawidzić, a…
– Hej. Jestem Mandy.
Joshua bezwiednie uścisnął wyciągniętą rękę. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że ciągle nerwowo podrygiwał nogą.
– Jak ci się podoba w nowej szkole?
– Jest fantastycznie – mruknął. – Widziałem zdechłego szczura pod jedną z ławek.
– Tylko szczura? W zeszłym tygodniu ktoś dostał kosę między żebra – powiedziała Mandy – ale nie pod ławką. Na ławce.
Powaga w jej głosie zmusiła Josha do sprawdzenia, czy mówiła na serio. Najgorsze było to, że faktycznie tak wyglądała. Twarz jej nie drgnęła aż do chwili, w której Joshua zamrugał z dezorientacją.
– Naprawdę?
Uśmiechnęła się i lekko stuknęła go w ramię.
– Wyluzuj, zgrywam się. Widziałbyś swoją minę.
Joshua zlustrował ją przeciągłym spojrzeniem. Kogoś mu przypominała – chyba przez te długie czarne włosy z prostą grzywką.
Wyglądała, jakby bardzo chciała powiedzieć coś jeszcze.
– Czemu tak patrzysz? – spytał, unosząc brew. – Coś nie tak?
– Eee… Nie, nic. – Znów się uśmiechnęła i przestąpiła z nogi na nogę. Poprawiła jeszcze włosy, nim dodała: – To… do zobaczenia później.
– Ta. – Joshua nieznacznie skinął głową. Już nie patrzył, jak Mandy się cofa i lekko mu macha.
Miał inny problem na głowie. Ten problem właśnie wspinał się po schodach z bojową miną, rozpiętą kurtką i Simonem po lewej stronie. Dylanowi brakowało chyba tylko okularów przeciwsłonecznych, złotego łańcucha i rapu na głośnikach.
I strzelby.
Trwało to wieczność. Każdy jego krok był jak godzina, każde mrugnięcie, każdy oddech – dziesiątki tygodni. Joshua odruchowo zacisnął ręce w pięści, potem je rozluźnił, odetchnął.
A wtedy jak gdyby nigdy nic schował ręce do kieszeni i wyjrzał za okno.
Dylan i Simon podeszli do Joshuy. Dylan zmierzył go wzrokiem. Joshua zaczął analizować sytuację. Dylan był trochę niższy od niego, ale miał szerokie bary i zdecydowanie to nie on wyglądał na wystraszonego. No, i miał ze sobą Simona, który trochę umiał się bić.
Pchnął Josha na ścianę.
Joshua miał ułamek sekundy na stłumienie narastającego gniewu. Wiedział, że nadeszła chwila testu, a to był ten typ egzaminu, na którym bardzo zależało mu na pozytywnej nocie.
Dlatego tylko obrzucił Dylana kpiącym, trochę lekceważącym spojrzeniem, wzruszył ramionami i rzucił nonszalancko:
– Jak uważasz, ale ja na twoim miejscu bym tego nie robił.
Dylan odwrócił się do Simona i uśmiechnął się radośnie.
– Mówiłem? Uważa się za twardziela.
– Przekonałem się o tym – mruknął Simon.
Joshua dopiero wtedy zauważył, że Simon starannie unikał jego wzroku.
Ale nie miał czasu na myślenie o tym, czy go przestraszył.
Dylan sięgnął po nadgarstek Josha, który wywinął się i zgrabnie kopnął go w łydkę, posyłając na podłogę. Myślał, czy zrobić coś jeszcze, ale to chyba zrobiło robotę.
– Trochę za wolno – przyznał z ociąganiem, kręcąc głową z niewinnym uśmiechem.
Dylan skoczył jeszcze raz. Pięść trafiła Josha w twarz; siła uderzenia zaskoczyła go.
– Ej, nie w ucho – mruknął. W jego głosie słychać było lekkie zdenerwowanie.
Dylan posłał mu sztuczny uśmiech i znów się zamachnął. Joshua zablokował cios i szybko go skontrował. Dylan nawet nie drgnął – bezlitośnie walnął drugi raz, potem trzeci. Joshua zaczynał się denerwować. Ostrożnie się wycofywał, pozwalając Dylanowi na coś bardzo złego. Pozwolił mu wpaść w rytm.
Szybka analiza.
Dylan wydychał powietrze przed każdym ciosem.
Wystarczyło tylko to wyczuć…
Nie, za wolno. Pięść spadła Joshowi na brzuch, pozbawiając go tchu. Pół sekundy później poczuł tępy ból w szczęce. Dostrzegł opadającą klatkę piersiową.
Zręcznie się odsunął, zahaczył stopą o kostkę Dylana i podciął go, posyłając z łomotem na podłogę. Simon zaklął pod nosem, Joshua wziął głęboki wdech i otarł krew z wargi. Stanął nad Dylanem i skinięciem głowy prowokacyjnie zachęcił go do wstania, ale Dylan nie wyglądał już na pewnego siebie.
Po kilku pełnych napięcia sekundach Joshua odetchnął i wyciągnął dłoń.
– Ostrzegałem.
Na ustach Dylana zadrgał uśmieszek. Pozwolił się podnieść do pionu.
– Walnij jeszcze raz – szepnął z podekscytowaniem. – Mocniej.
Josha zatkało.
– Co?
– No uderz mnie.
Joshua nie musiał się długo namyślać. Wzruszył ramionami, zacisnął prawą dłoń w pięść i wymierzył cios prosto w szczękę Dylana. Siarczyście zaklął, strzepując dłoń; przeklęte, wrażliwe na wszystko kostki.
Dylan cofnął się parę kroków do tyłu. Przyciskał dłoń do rozciętego policzka.
– Ale odjazd! – zawołał z podziwem. – Gdzie się tego nauczyłeś?
– Moja matka jest instruktorką karate – odparł Joshua zgodnie z legendą.
Serce zabiło mu szybciej. Cholera, czy to naprawdę się udało?
– Jaki masz pas?
Joshua prychnął i posłał Dylanowi spojrzenie w stylu: naprawdę nie wiesz?
– Czarny, oczywiście – rzucił swobodnie. Dylan parsknął śmiechem. – Ty też byłeś całkiem niezły. Gdzie się uczyłeś?
– Trenuję w klubie krav magi mojego starego.
– Krav maga…?
– Boks brzmi fajniej, ale nie można mieć wszystkiego. – Dylan wzruszył ramionami. Wyciągnął dłoń do Josha. – Jestem Dylan. Ten kretyn obok mnie to Simon. Wczoraj trochę ci wklepał… Chociaż może to ty mu wklepałeś. – Wyszczerzył się.
Simon wyglądał na wściekłego – był czerwony na twarzy i zaciskał usta w wąską kreskę. Joshua wiedział dwie rzeczy – na pewno nie będzie łatwo wkupić się w jego łaski.
Ale kogo interesował Simon, skoro udało mu się nawiązać dobry kontakt z Dylanem, który właśnie oparł się obok niego o szafki?
– Co teraz mamy?
– Matmę – rzucił Simon.
Dylan leniwie się przeciągnął.
– Jakoś nie mam ochoty na matmę. – Westchnął. – Zrywamy się?
– No nie wiem. – Simon podrapał się po głowie. – Mam już czterdzieści procent nieobecności.
– Jak chcesz, świętoszku. – Dylan wywrócił oczami. – Mi jakoś nie chce się siedzieć na lekcjach. A ty, Joshua? Idziesz?
Joshua wzruszył ramionami.
– Zależy dokąd.
– Nie wiem, galeria? Chrzanić to, wymyślimy coś po drodze. Idziesz czy nie?
Joshua skinął ramionami.
– Pewnie.
Dylan uśmiechnął się i oskarżycielsko wycelował palec w pierś Simona.
– Widzisz, Simon? Nie jesteś mi potrzebny.
– Dobra, idę z wami – mruknął Simon. – Miała dzisiaj pytać.
Dylan uśmiechnął się.
– No widzisz? Same profity.
Wypadli z gmachu szkolnego i przeskoczyli przez bramę. Wchodząca do szkoły z kubkiem kawy nauczycielka nawet nie zwróciła na nich uwagi. Joshua uśmiechał się w duchu, gdy gnali chodnikiem tak naprawdę bez celu. Przypomniała mu się poprzednia szkoła, jeszcze w Cardiff, prywatna – tam trzeba było perfekcyjnie rozegrać ewentualną ucieczkę z lekcji, bo w przeciwnym razie dyrekcja od razu dzwoniła do rodziców. Nie, żeby Joshua kiedykolwiek się tym przejmował. Teraz miał całkowicie zieloną kartę – jako cherubin mógł łamać wszelkie zasady, nie bojąc się konsekwencji.
Zatrzymali się dopiero jakieś kilkaset metrów od szkoły. Dylan zaczął zdejmować mundurek. Pod spodem miał bluzę Adidasa. Simon też wydawał się przygotowany – z plecaka wyciągnął pogniecioną parkę.
– Nie gadaj, że nie masz ciuchów na zmianę – jęknął Dylan. – Jak się zrywasz, to lepiej bez mundurka. Jeszcze ktoś zauważy tarczę, zadzwoni do szkoły i będzie problem.
Joshua wywrócił oczami.
– Wiem, ale raczej tego nie zakładałem – mruknął, gniewnie przeczesując włosy.
Dylan radośnie uśmiechnął się do Simona.
– Na sto procent myślał, że go potniemy. Mówiłem.
Joshua zgromił go spojrzeniem, Simon lekko się zaśmiał.
– Nie mam nic pod spodem, a raczej nie chcę paradować po ulicach w samych bokserkach. Jest zimno.
– To idziemy do Richmond – oznajmił Dylan.
– Gdzie?
Dylan spojrzał na niego tak, jakby postradał zmysły.
– Centrum handlowe. Nigdy tam nie byłeś?
– Jestem tu od paru dni.
– Serio?
– Taa, rodzice się rozwiedli, matka przeprowadziła się tutaj – wyjaśnił Joshua, powtarzając historyjkę, której wszyscy musieli nauczyć się na pamięć. – Jestem tu dokładnie od… półtora dnia.
Dylan wyszczerzył się.
– Masz szczęście, że wklepali ci już drugiego dnia w naszym kochanym Bournemouth. – Poklepał go po ramieniu. – Ale jeśli nigdy nie byłeś w Richmond, koniecznie musimy tam pójść.
Joshua poklepał się po kieszeniach.
– Mam tylko cztery funty na lunch.
– Mogę pożyczyć ci piątkę, ale jeśli mi nie oddasz, to naprawdę cię potnę – wycedził Dylan groźnie, łapiąc Josha za koszulę. Joshua uniósł brew i pokiwał głową z politowaniem.
– Już się boję.
– Powinieneś.
– To ty masz zakrwawiony policzek, nie ja – zaznaczył Joshua, rozkładając ręce. – No sorry.
Dylan przez chwilę wpatrywał się prosto w oczy Josha i mocno zaciskał usta. Sapnął z rozczarowaniem, puścił koszulę i spojrzał wyczekująco na Simona. Ten przestąpił z nogi na nogę i niechętnie sięgnął po portfel.
– Mam jakieś dwie dyszki – przyznał z ociąganiem. – Prawie trzy.
Dylan uśmiechnął się i gestem godnym profesjonalnego lokaja zaprosił go do ruszenia.
Rozsiedli się na fotelach w Subwayu. Dylan kupił sobie najbardziej kolosalną kanapkę, jaką Joshua widział w życiu (twierdził, że to był potwór, a nie kanapka) i skończył ją szybciej niż Joshua małego shake’a. Ku własnemu zdziwieniu tylko Joshua wydawał się tym jakkolwiek zaskoczony.
Dylan położył głowę na stoliku i leniwie przesuwał wzrokiem po wchodzących i wychodzących. Po chwili odezwał się:
– On na pewno ma jakąś spluwę.
Joshua zmarszczył brwi. Do lokalu właśnie wchodził jakiś gość z dosyć sporą nadwagą, z brodą, bandaną i w skórzanej kurtce z bikerską naszywką na plecach.
Co jak co, ale nie mógł się nie zgodzić z Dylanem.
– Pewnie ze dwie – dodał z lekkim uśmiechem – i jeszcze strzelbę na parkingu.
– I fajki – westchnął Dylan. Odwrócił się do Josha. – Jak myślisz, dalibyśmy radę go okraść?
Joshua prychnął.
– Tak – stwierdził pewnie. Dylan uśmiechnął się szeroko. – Ale pewnie zastrzeliłby nas dwie sekundy później.
– Może zdążyłbym się zaciągnąć – mruknął Dylan. Znów westchnął z melancholią, spojrzał na bikera, aż wreszcie powiedział: – Wiecie co? W sumie kupiłbym sobie jakąś kozacką spluwę.
– Już jesteś postrachem na osiedlu – wtrącił Simon.
– Tak, ale to przez reputację ojca – rzucił niecierpliwie Dylan. – Kupiłbym sobie broń tak o. Może nie żeby straszyć innych… Może rozkręciłbym biznes w szkolnym kiblu i zbił większą fortunę niż mój ojciec.
Joshua prychnął z rozbawieniem.
– No i czemu się cieszysz…? Albo w sumie masz rację. Nie zarobię milionów na dziewięciolatkach. Może zrobię tak jak on. Miliony na piętnastolatkach. To brzmi jak plan.
– Miliony?
Dylan wyprostował się.
– Mój ojciec jest biznesmenem – podkreślił. Już miał kontynuować, gdy Simon przerwał mu znaczącym odchrząknięciem. – A, sorry, nie powinienem tego mówić. Co z tego, że wszyscy o tym wiedzą? – rzucił głośniej, z głową zwróconą do ściany.
Joshua zanotował w pamięci, żeby kiedyś się do tego odnieść – bez Simona w pobliżu. Chwilę siedzieli w ciszy, jeśli ciszą można było nazwać milczenie wśród gwaru rozmów i muzyki lecącej z głośników nad ich głowami.
– Mój ojciec ma wiatrówkę – odezwał się Simon. – Crosman Summit, cztery i pół milimetra, z lunetą…
Dylan uśmiechnął się jak na zawołanie.
– Przynieś kiedyś. Postrzelamy do kaczek.
Roześmiał się na widok przeciągłego spojrzenia Josha. Joshua sam nie wiedział, co o tym myśleć. Wątpił, że wsadzenie jakiejkolwiek broni (nawet cyrkla) w ręce Dylana było dobrym pomysłem… ale starał się nie okazywać żadnego zmartwienia.
Tym bardziej, że coś takiego miał już za sobą i nie skończył z kulą w nodze.
– Ej, właśnie. Gramy w piątek?
– Pewnie – rzucił Simon. Właśnie skończył znęcanie się na kubku po shake’u. – U kogo?
– Możemy u mnie. – Wyszczerzył się Dylan. – Wciąż mam klucz do barku.
Simon mimowolnie się uśmiechnął.
– Dobra, wchodzę.
Dylan triumfalnie zacisnął pięść i szturchnął Josha łokciem.
– Ty też musisz.
– No okej, ale tak jakby… nie wiem, gdzie mieszkasz.
– Wyślę ci później adres – rzucił Dylan, po czym przeciągnął się, ziewnął i wstał. – Dobra, idziemy.
Joshua za wszelką cenę starał się nie uśmiechać pod nosem. Może Brianna była szybsza, ale on także właśnie załatwił sobie przepustkę do domu Juniora i nawet nie musiał się wysilać. Okazało się, że wczorajsza bójka przynosiła więcej korzyści, niż kiedykolwiek by sobie wyobrażał.
Brianna miała rację. Mały farciarz.
– To gdzie teraz? – rzucił Simon.
– A co, mały uczeń chce wrócić do szkółki? – odparł kwaśno Dylan. – Mam plan. Joshua? Mam dla ciebie bojowe zadanie.
Joshua zamrugał parę razy i uniósł brwi. Odruchowo przeczesał włosy.
– Widzisz tamtych kolesi? – Dyskretnie wskazał na grupkę piętnastolatków. – Pójdziesz do nich i przypadkiem któregoś popchniesz.
– Czemu on? – mruknął Simon.
– Bo on w razie czego umie się obronić. – Dylan wywrócił oczami. – Idź, już!
Nie było czasu na zadawanie pytań. Dylan mocno popchnął Josha do przodu. Joshua nawet nie zdążył się obejrzeć. Nie zdążył pomyśleć ani zastanowić się, jak to rozegrać. Zamiast tego ruszył przed siebie.
Może i miał niewinną minę, ale staranował tego chłopaka tak, że trudno było uwierzyć w przypadek. Tamten uderzył plecami w ścianę.
– Co ty robisz? – fuknął.
Podszedł do Josha i popchnął go na podłogę. Joshua zaklął pod nosem. Nie dlatego że boleśnie obił sobie kolana na płytkach. Właśnie dostrzegł Dylana.
– Ej, ty! – wrzasnął Dylan z furią. – Zostaw go!
Podbiegł do chłopaka i mocno walnął go w szczękę.
Przerażające chrupnięcie. Joshua lekko się skrzywił.
A potem zacisnął pięść i grzmotnął najbliższego chłopaka w nos. Trysnęła krwawa mgiełka. Joshua przeklął kolejny raz. Odruchowo spojrzał w stronę kamer. Dylan już chciał poprawić dwa potężne ciosy potężnym walnięciem kolanem w brzuch.
Ktoś rozmawiał z ochroną i wskazywał w ich stronę.
Joshua zerwał się z podłogi.
– Wiejemy! – krzyknął, ciągnąc Dylana za rękę.
Edward Nożycoręki agresywnie się na niego obejrzał. Wytrzeszczył oczy.
– Ochrona! Wiejemy!
I nim Joshua zdążył powiedzieć: no co ty, Sherlocku, Dylan puścił się biegiem. Joshua krótko odetchnął i pognał za nim. Z prawej strony mieli ochroniarzy, za sobą też. Pomyślał, że to była najgłupsza rzecz, jaką zrobił w życiu.
A potem odepchnął na bok tego bikera z wcześniej i pobiegł w stronę ruchomych schodów. Simon był już na dole, Dylan właśnie lawirował między staruszkami. Stracił mnóstwo czasu na schodach. Joshua nie powtórzył tego błędu. Z impetem wskoczył na poręcz i zjechał na dół. W każdej innej chwili pewnie by się tym zachwycił.
W tej chwili martwili go ochroniarze czekający na dole. Dylan pchnął na nich stojak z ulotkami i pobiegł do wyjścia.
Joshua musiał to dobrze rozegrać. Najlepiej bez przemocy.
Zeskoczył z poręczy. Stracił równowagę. Odepchnął się od ziemi i pognał dalej. Pamiętał, gdzie było wyjście. Szybko zorientował się, że miał znaczną przewagę nad ochroniarzami.
Wypatrzył gdzieś z przodu Dylana. Zaklął pod nosem i nieco przyspieszył. Podeszwy popiskiwały na płytkach.
Dylan próbował przepychać się w tłumie; tylko dlatego udało mu się go dogonić.
– Nie biegnij.
– Co?!
– Jeśli biegniesz, z automatu jesteś podejrzany – wyjaśnił szybko Joshua. – Nie biegnij.
– Mamy krew na koszulkach, kretynie!
Joshua zaklął w myślach.
Racja. Kompletnie o tym zapomniał.
Dlatego westchnął i pomógł Dylanowi przepychać się wśród innych.
– Z drogi! – wrzasnął.
– Właśnie, wyjazd!
Dopiero wtedy ludzie zaczęli schodzić im z drogi. Problem w tym, że z tyłu było widać ochroniarzy. Byli coraz bliżej.
Ale Joshua i Dylan właśnie wypadli przez drzwi. Skręcili w najbliższą uliczkę i gnali dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz