– Nie będę się kąpał w jeziorze – zaprotestował Joshua. Gdyby potrafił, pewnie zmiażdżyłby Carmen spojrzeniem i przydeptał. – To prymitywne. Poza tym jest zimno.
– Tutaj chociaż nikt nie spłukuje nas wężem. – Carmen uśmiechnęła się niewinnie.
– Ha, ha – burknął Joshua, po czym zabrał się za pakowanie śmieci.
Ciche trzaski łamanych gałązek.
Sapnął z frustracją.
– Nawet o tym nie myśl, Williams – zawołał, nawet nie podnosząc wzroku. Kompletnie nie rozumiał chęci Carmen na bawienie się w morsa. Na rękach pojawiała mu się gęsia skórka, jak tylko pomyślał o zanurzeniu się w zimnej wodzie; miał jednak ważniejsze zmartwienia na głowie. – Nie mamy czasu na głupie zabawy. Pływałaś kiedyś kanoe?
– Nie, ale…
Westchnął głęboko.
– Super, bo ja też nie.
– Nie, ale to nie może być zbyt trudne. – Carmen wzruszyła ramionami, bawiąc się kompasem Josha. – Wiesz, ile ludzi na świecie pływa kanoe?
– Nie.
– Dużo – podkreśliła Carmen. – Baaardzo dużo. Więc skoro oni to zrobili, czemu my nie mielibyśmy dać rady?
Joshua odchrząknął.
– Oni pewnie nie mieli do pokonania ponad siedemdziesiąt kilometrów, widząc kanoe pierwszy raz w życiu – mruknął i podrapał się po głowie. – Świetnie.
– Na pewno nie będzie tak źle. – Carmen poklepała Josha po ramieniu, po czym ruszyła w stronę kanoe. – Wiesz, zawsze mogliśmy nie dostać wioseł… Okej, to ja może zajmę się łódką.
Joshua wstał, westchnął, postawił plecak pod drzewem i paroma kopnięciami rozwalił szałas. Pomógł Carmen przewrócić kanoe, ustawił wiosło bliżej brzegu i przyjrzał się wodzie. Rzeka nie płynęła zbyt szybko, ale zauważył, że czekała ich przeprawa pod prąd – i to trochę go martwiło. Śmieszne, że na szkoleniu uczyli się wszystkiego, tylko nie kajakarstwa.
Łódź nie była ciężka, więc z łatwością przepchnęli ją na brzeg rzeki.
Z tego samego powodu omal nie porwała jej woda.
– Trzymaj to – rozkazał Joshua. – Pójdę po plecaki.
Ostrożnie włożył oba plecaki do środka, modląc się, by łódź nie zatonęła. Wyrzucanie zbędnych rzeczy zajęłoby im trochę czasu – tym bardziej, że wydawało się, że zabrali tylko te najpotrzebniejsze.
Oboje z ulgą przyjęli to, że łódka nie wyglądała, jakby miała zatonąć. Joshua kolejny raz zerknął na wodę i przejechał dłonią po włosach, ignorując sypiący się z nich piach.
– To się źle skończy – mruknął ponuro, po czym odchrząknął i spojrzał na Carmen. – Wchodzisz pierwsza. Przytrzymam ci łódź.
– A może…
– Nie. Wchodzisz pierwsza.
Nie, że jej nie ufał, ale lepiej, żeby w razie czego to ona wpadła do wody. Będzie wiedział, czego stanowczo nie robić.
Bez słowa przyglądał się, jak Carmen ostrożnie oparła wiosło o burtę, a potem o ziemię. Zaciskając dłonie na drążku i nerwowo zerkając na kołyszącą się łódź, pobladła Carmen powoli wgramoliła się na siedzenie. Szeptała coś w stylu: Proszę, nie zatoń i najwyraźniej to podziałało. Twarz dziewczyny rozpromienił radosny uśmiech.
– Ojej, ale fajnie! – zawołała, wyrzucając ręce w powietrze. Kanoe niebezpiecznie się zabujało, ale chyba się tym już nie przyjmowała. – Chodź, Josh!
Więc Josh ruszył, ale z trochę mniejszym entuzjazmem. Carmen zachichotała, gdy pośliznął się na błocie i omal nie runął do wody; on siarczyście przeklął i w ostatniej chwili powstrzymał się od walnięcia Carmen pagajem.
Przeżyli dziewięćdziesiąt osiem dni szkolenia. Odpadnięcie dziewięćdziesiątego dziewiątego dnia, tylko dlatego że nie nauczyliby się płynąć głupim kanoe, byłoby co najmniej żałosne i okropne.
Na początku płynęli powoli, próbując wyczuć rytm i opanować podstawy pływania kanoe. Nurt znosił ich na bok, a spróchniałe konary złowieszczo wystawały z wody, ale wymijanie ich nie było zbyt trudne. W razie kłopotów albo mielizny ostrożnie odpychali się pagajem od dna, z Joshuą, który, jako że siedział z przodu, nawigował Carmen i odsuwał przeszkody wiosłem.
W węższych miejscach rzeka była głębsza, a nurt bardziej wartki. Musieli uważać, by nie skręcić za mocno ani w prawo, ani w lewo – kontrowanie wody okazało się trudniejsze, niż sobie to wyobrażali, bo sami musieli się tego nauczyć.
Z czasem sunęli coraz szybciej, miarowo machając wiosłami i wsłuchując się w szum wody. Wtedy też nadeszła chwila na rozejrzenie się i podziwianie norweskiego krajobrazu, który zapierał dech w piersiach. W oddali dostrzegali zaśnieżone góry, po obu brzegach rzeki piętrzyły się klify, cumulusy na tle błękitnego nieba… Jak bardzo różniło się to od wczorajszych widoków! Albo jak bardzo inny był ten krajobraz od Wielkiej Brytanii. Na tafli czystej wody odbijały się góry, a Carmen wesoło się uśmiechała, gdy parę metrów dalej dostrzegła rybę.
Nie przeszkadzał im nawet nieprzyjemny chłód.
Carmen nuciła pod nosem jakieś piosenki od ponad godziny i rytmicznie tupała o dno kanoe. Joshua próbował to ignorować; rozumiał, że musiała się tym niesamowicie cieszyć, ale zamiast kontemplować całą tę wycieczkę w milczeniu, znosił bardzo piskliwą i groteskową aranżację jakiejś piosenki, którą śpiewali skauci podczas obozów.
– Przestań nucić – burknął wreszcie, oglądając się na Carmen przez ramię.
Zacisnęła usta.
– Czemu?
– Bo tak. – Joshua przewrócił oczami. – Mogli nam chociaż dać motorową. Nie musiałbym cię słuchać.
Carmen wzruszyła ramionami z lekkim uśmiechem. Milczała przez chwilę, po czym szybko spytała:
– Jak myślisz, daleko jeszcze?
– Widoki ci się znudziły?
– Nie, nie o to chodzi – zaprotestowała pospiesznie Carmen. – Po prostu… Ech. Daleko jeszcze?
– No raczej tak – mruknął Joshua, przecierając nos. Miał nadzieję, że nie złapał kataru. – Mamy dopłynąć tam do piętnastej, jest dopiero… dwunasta? Jedenasta?
Carmen ciężko westchnęła, ale już sekundę później jej uwagę zwróciło stado przelatujących ptaków. Joshua zacisnął usta, pokręcił głową, po czym nieco mocniej uderzył wiosłem w wodę. Carmen drgnęła, zaskoczona. Uśmiechnął się pod nosem, ale szybko to stłumił.
– Spróbuj się wywalić – powiedział poważnie.
– Sorki.
A zatem płynęli dalej w ciszy.
Jakieś pół minuty.
– Mogę cię o coś zapytać…?
Joshua wzniósł oczy do nieba. Skinął głową.
– To o tobie mówili kiedyś w telewizji, prawda…? W sensie…
– Ta.
– Tak myślałam. – Carmen wyszczerzyła się. – Dopiero później się nad tym poważniej zastanowiłam, ale tak czy siak tak myślałam.
– Bo?
– Eee… No… Miałeś wcześniej na nazwisko Llewelyn, prawda? – Kiedy Joshua rzucił jej przez ramię pytające spojrzenie, dodała szybko: – Koleżanki o tobie mówiły. W sensie tutaj, w CHERUBIE. A potem jedna z nich, taka Carol, powiedziała, że to ciebie szukał cały świat i… – Wydawało się, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale tylko zamilkła z niewinnym uśmiechem.
Joshua uniósł brew.
– Czemu twoje koleżanki o mnie mówiły?
– Eee… Nie wiem – bąknęła Carmen. – Poza tym daty się zgadzają. Wygląd też tak z grubsza, chociaż na zdjęciach wyglądałeś inaczej – zauważyła. Zamachała wiosłem, po czym nadmieniła: – I wyglądasz na kogoś, kto mógłby kogoś dźgnąć.
Joshua zapowietrzył się na ułamek sekundy.
– Czemu wiecznie wszyscy o tym mówią? – Wściekle przewrócił oczami. – Nie dźgnąłem ich, pewnie sami się dźgnęli. To oni chcieli rozbić mi głowę butelką – mruknął pod nosem.
Carmen jednak z łatwością to usłyszała i głośno się roześmiała. Joshua wystawił w jej stronę środkowy palec, warknął coś o skupieniu się na wiosłowaniu, a potem nie odezwał się już ani słowem.
– Mam jeszcze jedno pytanie.
Cisza.
– W nocy myślałam o całej tej sytuacji i… Właściwie to kiedy nauczyłeś się hakować?
– Długa historia – mruknął Joshua wymijająco.
– Mamy czas.
Joshua westchnął i podrapał się po głowie. Obejrzał się przez ramię na Carmen, ale ona tylko pokiwała głową z zachęcającym uśmiechem. Miała rację – mieli mnóstwo czasu. Problem w tym, że nie za bardzo chciał opowiadać całą historię swojego życia. Wydawało mu się jednak, że Carmen nie odpuści. Ona nigdy nie odpuszczała.
Cierpliwość mu się wyczerpała, gdy przekonywała go całe pięć minut.
– No dobra – westchnął wreszcie. – Dostęp do komputera miałem od dziecka. W sensie tata mi pokazał kompa. Może nie był jakiś wybitny, ale ogarniał podstawy… Nieważne. Zaczęło się od Painta, później dostałem od taty taki fajny program, który czytał to, co się napisało. – Bezwiednie się uśmiechnął. – Chyba dzięki temu nauczyłem się czytać. Mnóstwo czasu spędzałem przed komputerem, bo w sumie rodziców często nie było w domu, więc nie widzieli. Nawet jeśli mama często mówiła, że powinienem wychodzić na zewnątrz i zapisała mnie na jakiegoś tenisa, siatkówkę, koszykówkę i nawet nie pamiętam, co jeszcze, ale nigdy mnie to zbytnio nie rajcowało. Więc tata powiedział mi o czymś takim jak programowanie… i wtedy się zaczęło.
– Co było dalej?
Joshua westchnął. Myślał, że tyle wystarczy.
– No… cóż. Nauczyłem się paru języków… Nie skręcaj w prawo! Jezu, Carmen, chcesz się zabić? No, nauczyłem się paru języków programowania, a później jakoś poszło…
– A włamania?
– Skąd wiesz o włamaniach?
– Wszyscy wiedzą – prychnęła Carmen.
Joshua wywrócił oczami. Durne plotki.
– No znaczy…Raz włamałem się na dziennik, żeby wymazać parę ocen, ale mnie złapali. Nie dlatego że zrobiłem jakiś błąd, ale po prostu nauczyciel pamiętał o tych jedynkach. – Uśmiechnął się ponuro. – Nikt mi niczego nie udowodnił, ale już nie popełniłem takiego samego błędu. Włamałem się na parę stron, o tym w sumie wolałbym nie mówić, a potem… – Odchrząknął i pokręcił głową. – Uczyłem się coraz więcej. A potem musiałem uciekać z domu i włamywać się do kamer w szpitalu.
Carmen uśmiechnęła się i poklepała Josha po ramieniu.
– Ale super. – Wyszczerzyła się. – Chciałabym tak umieć.
– Przecież umiesz. Uczyliśmy się tego.
– Tak, ale nie w takim stopniu – zaprzeczyła. – Okej, znam już tę historię… To skoro tak znasz się na hakowaniu, czemu po prostu nie włamałeś się do bazy danych MI5 czy czegoś tam i nie usunąłeś wpisu o was?
Joshua prychnął z rozbawieniem.
– To tak nie działa, mówiłem już. Trzeba zhakować system, wiesz? Pamiętali o nas ludzie, a do nich nie mógłbym się włamać tak po prostu. Poza tym pewnie już zmienili zabezpieczenia – dodał trochę ciszej.
– Co?
– Nic. Skup się. Zaczyna się mielizna.
Słońce było wysoko, ale to wcale nie znaczyło, że nagle poczuli się jak na wakacjach na Sycylii. Nie mogło być więcej niż dziesięć stopni, a po zmaganiach z szybszym nurtem i straceniu równowagi jakieś pięć razy byli przemarznięci, a w tej sprawie nie pomógł nawet piękny widok. Do punktu kontrolnego dotarli niecałe pół godziny przed piętnastą. Była to niewielka, drewniana chatka rybacka z pomostem, do którego pospiesznie przymocowali kajak. Przecięty sznur na deskach wyglądał tak, jakby ktoś używał go parę chwil temu.
– Musimy być ostatni – westchnął Joshua z frustracją, zręcznie wyskakując z kanoe i omal nie wrzucając przy tym Carmen do wody. Wyciągnął plecak na pomost i dopiero wtedy dostrzegł mokre ślady na deskach. Zdecydowanie musieli dotrzeć tu ostatni.
Joshua pochuchał w dłonie i obejrzał się na Carmen. Ponaglająco machnął głową w stronę domku rybaka. Po tej przeprawie bolały go całe plecy i ręce, a po paplaninie Carmen także głowa. Oparł się ręką o ścianę i poczekał, aż Carmen do niego dotrze. Zdążył jeszcze odgarnąć włosy opadające mu na oczy, nim otworzył drzwi.
Przez ułamek sekundy zmęczona wyobraźnia płatała mu figle – wydawało mu się, że w środku siedzi szkielet. Nawet jeśli siedział, był już martwy, więc nie mógł sprawić żadnych kłopotów. Za to ślady świeżego błota na podłodze na pewno nie należały do trupa.
– Jestem głodna – rzuciła Carmen mimochodem, rozglądając się po domku.
– Zapoluj na jelenia.
– Nie zabiłabym jelenia! – zaprotestowała z oburzeniem. – Są śliczne. Może będzie tu gdzieś wędka?
– Zabiłabyś rybkę? – odparł Joshua z przekąsem. – Bądź cicho i szukaj jakichś wskazówek. Inaczej zagramy w kamień-papier-nożyce i ten, kto przegra, odchodzi i ginie w lesie.
Carmen zachichotała, po czym podniosła z podłogi kopertę. Leżały tam też dwie inne, już rozdarte. Joshua nawet się nie zdziwił, odbierając swoją część zapisaną cyrylicą. Prychnął z rozbawieniem. Miał wrażenie, że znajomość (czy też nieznajomość) rosyjskiego przyda mu się tylko podczas tego głupiego kursu.
Odszyfrowanie znaczków zajęło im blisko dwadzieścia minut. Zadanie było standardowe – popłynąć do czegoś zaznaczonego czerwonym iksem na beznadziejnej mapie bez skali, dziesięć kilometrów stąd, przed dwudziestą drugą.
– Trzynaście kilometrów w siedem godzin – zauważyła Carmen ze zdziwieniem. – Brzmi łatwo.
– Brzmi – zgodził się Joshua i spojrzał na Carmen z politowaniem – ale musi być w tym jakiś haczyk, co nie?
– Może postanowili nam to ułatwić?
– Może to megakrótki kawałek, ale same bystrza?
Carmen spojrzała na niego z przerażeniem.
– Mówiłeś, że nie posłaliby nas na bystrza…
– Jesteś pewna?
Carmen głośno przełknęła ślinę, a Joshua westchnął i wyszedł z chatki. Rozejrzał się, ale zupełnie nic się nie zmieniło. Kanoe wciąż unosiło się na wodzie, wiosła leżały na mostku, a woda była tak stała, jak wcześniej. Mimo wszystko spoglądał na rzekę z dziwnym niepokojem w sercu.
Wsiedli do kanoe jak gdyby nigdy nic. Wszystko wciąż zdawało się być w jak najlepszym porządku. Odpłynęli niecałą minutę później; Joshua ze zmarszczonymi brwiami, Carmen z podekscytowanym uśmiechem. Dopłynęli do pierwszego zakrętu, gdy Joshua poczuł coś mokrego.
Spojrzał w dół i zmarszczył brwi. Na dnie gromadziła się woda.
Serce mu stanęło. Ale tylko na sekundę.
– Cholera, Carmen! – wydusił z trudem. – Toniemy!
Poziom wody powoli się unosił, ale gdy Carmen zaczęła się wiercić, przyspieszył.
– Nie ruszaj się – rozkazał jej stanowczo Joshua, biorąc głęboki wdech.
– Co robimy?!
Pamiętał, że przed CHERUBEM bała się wody.
– Na pewno tego nie naprawimy – oznajmił rzeczowo. – Nie zdążymy też raczej wrócić… Na litość boską, nie ruszaj się!
– My toniemy – szepnęła Carmen. – My toniemy. Umrzemy tu.
Szybko się rozejrzał. Rzekę otaczały wysokie klify; nie było szans, żeby się na nie wspiąć. Podczas gdy Carmen panicznie próbowała zatkać dziurę butem, kołysząc przy tym kanoe, Joshua skupiał się na okolicy. I starał się nie dopuścić do siebie tej jednej myśli.
– Skacz – rzucił wreszcie.
– Co?!
– Skacz – powtórzył szybko – i złap plecaki.
– Ale…
– Zaufaj mi, Williams!
Plecaki były ciężkie. Bez Carmen na łódce poziom wody wzrastał wolniej, ale Joshua i tak miał zbyt mało czasu, by przygotować jakikolwiek konkretny plan. Wreszcie wyszarpnął z bocznej kieszeni plecaka foliowy worek. Pospiesznie go nadmuchał, wsadził do plecaka i stworzył coś w rodzaju materiałowego balona.
Carmen machała rękami. Bąbelki powietrza wylatywały na powierzchnię. Joshua siarczyście zaklął, po czym wskoczył do wody za Carmen.
Zadrżał z zimna. Lodowata woda wlewała mu się do ust i nosa, wdzierała pod ubrania i na chwilę odebrała zdolność logicznego myślenia. Odruchowo wypuścił powietrze. Dopiero wtedy mocno zamachał nogami i otworzył oczy. Woda nieprzyjemnie zapiekła go w oczy, ale z łatwością zauważył kształt szamoczącej się Carmen. Podpłynął do niej, objął w pasie i mocno poruszył nogami. Od powierzchni dzielił ich mniej niż metr.
Trwało to wieczność. Tym razem nie mógł powiedzieć Carmen, żeby się zamknęła i dała mu pracować. Tym razem musiał czekać, aż zorientuje się, że pomoc nadeszła. A w sytuacji, w której się tonie, coś takiego zajmuje więcej czasu.
A potem poczuł na twarzy chłodne norweskie powietrze. Wziął głęboki wdech i odetchnął z ulgą; Carmen zaczęła głośno kaszleć i wypluwać wodę. Na szczęście nie było to nic poważnego.
– Przepraszam, jest strasznie głęboko i… – pisnęła Carmen. – Ja… nie wiedziałam, że… głęboko i… woda… i…
– Wyluzuj – powiedział tylko Joshua, po czym podpłynął po plecaki, klnąc pod nosem na instruktorów. I na siebie też. Czemu nie wpadł na to, żeby sprawdzić kanoe? Jeśli ktoś chciał przeprowadzić sabotaż, miał na to mnóstwo czasu, a oni nawet o tym nie pomyśleli.
– Co teraz zrobimy? – jęknęła Carmen. – Jak dotrzemy do punktu kontrolnego? Przecież wszędzie są klify… Może jakoś damy radę się wspiąć?
– Chyba nie ma innego wyjścia – mruknął Josh, przecierając twarz. – Super.
– Jak daleko jest do mety?
– Nie wiem. Daleko – sapnął Joshua z frustracją. Starał się nie dygotać z zimna. – Ile przepłynęliśmy, kilometr?
Z braku innych pomysłów ruszyli.
Trzynaście kilometrów przez gąszcz krzaków nie brzmiało najoptymistyczniej. Joshua dygotał z zimna, odpadały mu stopy, był głodny i czuł, jak z każdym kolejnym krokiem siły coraz bardziej go opuszczają. W pewnym momencie przestał nawet zwracać uwagę na gałązki boleśnie smagające go po twarzy.
Po pewnym czasie zeszli na brzeg. Przerażało ich to, że klify nie malały i to, że nie wiedzieli, czego szukać. Iksem mogło być dosłownie wszystko i mieli nadzieję, że nie była to jakaś szara flaga, którą przypadkiem ominęli.
Wreszcie Joshua dostrzegł coś czerwonego na klifie.
– Widzisz to? – krzyknął do Carmen oddalonej o pięć metrów. – Tam, na górze!
– Wygląda jak coś do wspinaczki – powiedziała, kiedy podeszli bliżej.
I, na nieszczęście całego świata, to naprawdę było coś do wspinaczki.
Podchodzili do liny wyczerpani, spragnieni i trzęsący się z zimna. Na szczęście dopiero zaczynało się ściemniać. Joshua wreszcie mógł zrzucić plecak, który zdawał się ważyć kilkanaście ton, po czym na uginających się nogach podszedł do grubej czerwonej liny i mocno ją pociągnął. Była solidnie zamocowana.
Gorsze od samej wspinaczki było to, jak wysoko musieli wejść.
– W życiu tego nie zrobimy – jęknął Joshua, chowając twarz w dłoniach. – Serio nie mieli czego wymyślać? Już chyba wolałbym łazić po pustyni przez cholerne cztery dni i pływać w jakiejś oazie!
Carmen uśmiechnęła się niepewnie i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Będzie dobrze.
– Ta, wyśmienicie – odwarknął, zrzucając jej rękę. Przeszedł się tam i z powrotem, po czym ponuro spojrzał na Carmen. – Powiedz chociaż, że nie zostawiliśmy bloczków na plaży.
Wtedy zaczęło się gorączkowe przetrząsanie plecaków. Carmen triumfalnie wyjęła bloczek, Joshua minutę po niej. Odetchnął z ulgą i spojrzał w górę.
– Dobra, to… robimy tak. Ty idziesz pierwsza, ja drugi. Mocuję plecaki, potem się wspinam za tobą, jesteśmy na górze, wciągamy plecaki. Jasne?
Carmen skinęła głową. Joshua westchnął.
– No dobra. Do roboty, rekruci! – mruknął, przedrzeźniając Marthę Reznik.
Skostniałe ręce utrudniały współpracę, ale Carmen po paru minutach wreszcie udało się podpiąć. Szarpnęła linę parę razy, po czym obejrzała się na Josha. Ten skinął głową i nawet zdecydował się na lekki uśmiech.
– Powodzenia.
– Przyda się – przyznała Carmen, lekko zarumieniona z podniecenia. – Tobie też.
Joshua uważnie obserwował, jak Carmen powoli wspina się w górę. Kiedy pokonała jakieś pięć metrów, sam doczepił się do linki, po czym zręcznie przymocował oba plecaki do liny węzłem ratowniczym. Głęboko westchnął, odczekał jeszcze chwilę, nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Nim postawił prawą stopę na skale, przeczesał włosy i zaklął pod nosem.
Świetnie.
Zaczął się ostrożnie wspinać. Zawsze zwracał uwagę na trzy punkty podparcia – nie chodziło przecież o to, by się spieszyć i efektownie spaść. Dopiero zaczynało się ściemniać, więc zostało im mnóstwo czasu.
Szkolenie podstawowe miało jednak sprawdzić granice wytrzymałości rekrutów. Instruktorzy mogli głodzić i poniżać na wszystkie możliwe sposoby, ale na pewno nie chcieli ich pozabijać. Trasa została opracowana tak, by wspinaczka była bezpieczna i nie zagrażała rychłą śmiercią.
Gdy pierwszy raz spojrzał w dół, poczuł się zawiedziony. Wydawało mu się, że przeszedł bardzo długą drogę, a tymczasem od ziemi nie dzieliło go więcej niż dziesięć metrów.
Za drugim razem zakręciło mu się w głowie.
Syknął, gdy zranił dłoń o ostry kamień. Dostrzegł strużkę krwi i przeklął w myślach. Może jednak nie trzeba było wyrzucać rękawic… ale kto mógł wiedzieć?
Miał wrażenie, że zwymiotuje z wysiłku i z zimna. Robiło mu się słabo, ilekroć spojrzał w górę. W głowie wirowała mu karuzela, kiedy tylko spojrzał w dół. Jedyną bezpieczną i awysokościową rzeczą, na której mógł się skupić, była czerwona lina, tyle że ona też w nieprzyjemny sposób przypominała o tym, co tu robił.
Ale wspinał się dalej, próbując nie myśleć o niczym innym. Instruktorzy mieszali go z błotem, kazali mu pływać w błocie, wyzywali go, później kazali mu płynąć dziewięć kilometrów norweską rzeką. Miała go pokonać jakaś głupia wspinaczka? Spośród dziesiątek innych rzeczy akurat to ćwiczyli paręnaście razy.
Nawet się nie zorientował, kiedy dotarł na szczyt i dostrzegł zabłocone buty Carmen. Złapała go za rękę i pomogła wyjść na klif. Ciężko sapiąc, odczepił się od liny i przeczesał włosy. Popatrzył na brudną, ale szczęśliwą Carmen.
– Patrz, jak ładnie!
Faktycznie.
Było ładnie.
Było cholernie ładnie.
Zdążyło się już bardziej ściemnić. Oprócz gwiazd na ciemnym niebie można było dostrzec jasne smugi, które początkowo przypominały mu delikatne chmury; dopiero po chwili uświadomił sobie, że chmury przecież nie są zielone.
Patrzył na zorzę.
Uśmiechnął się. Dostrzegł obłoczek pary wydobywający się z jego ust przy krótkim westchnięciu, ale zdążył już zapomnieć o wszechobecnym zimnie – teraz widział tylko i wyłącznie zorzę polarną, zielone, pofalowane światła znikające daleko za górami.
– Mamy szczęście. – Carmen wyszczerzyła się. – Niesamowite. Zwykle bardzo trudno jest znaleźć zorzę.
Joshua uśmiechnął się pod nosem i wsadził ręce do kieszeni. Jeszcze chwilę przypatrywał się niebu z wrażeniem, że to wszystko to tylko jego wyobraźnia – ale nie, Carmen opierająca głowę na jego ramieniu i wzdychająca z radością też była prawdziwa. Nie miał pojęcia, ile tak stali, wpatrując się w niebo, ale wreszcie westchnął i pokręcił głową.
– Chyba musimy brać się do roboty – przyznał niechętnie, delikatnie odsuwając się od Carmen. – Trzeba wciągnąć plecaki, a nie wiemy, ile musimy jeszcze przejść.
Mimo wszystko sam wyciągnął latarkę i złapał linę, by owinąć ją wokół najbliższego pnia. Jeśli Carmen sprawiało to taką radość, to niech pocieszy się jeszcze chwilę.
– Szkoda, że nie mamy gorącej czekolady – westchnęła z rozmarzeniem w głosie – i że musimy iść. Mogłabym patrzeć na to do końca świata i jeszcze dłużej.
Joshua uśmiechał się pod nosem, wciągając plecaki razem z Carmen. Gdy wreszcie zarzucili je na plecy, ruszyli przed siebie, oświetlając sobie drogę latarką. Nie mieli pojęcia, dokąd iść teraz. Rzucili okiem na mapę i jeszcze raz przeanalizowali instrukcję, ale nic tam nie znaleźli. Pozostało im chyba tylko iść przed siebie.
Jakiś kilometr dalej dostrzegli czerwoną chatkę. W oknach świeciło się światło, a na podjeździe stała czarna terenówka.
– Auto Reznik – rzuciła Carmen.
– To tutaj? – zdziwił się Joshua. – Serio pozwolą nam spać w cywilizowanych warunkach? Może jest nawet internet?
Carmen posłała mu kuksańca pod żebra, po czym szybko ruszyli w stronę domu. Chwila ciepła nigdy nikomu nie zaszkodziła… zwłaszcza teraz, gdy wciąż nie wyschli po wesołej rzecznej przeprawie.
– To wygląda jak dom Świętego Mikołaja – uśmiechnęła się Carmen.
– Raczej świętej Reznik – mruknął Joshua pod nosem – która nas poćwiartuje i wrzuci do piwnicy.
– Weź. – Wzdrygnęła się Carmen. – Oby nie.
– Pomyśl, co nam zaplanowali na jutro – odparł Joshua mimochodem. – Jeśli dalej będziemy pływać, to ja chyba wolałbym być poćwiartowany.
Carmen wzruszyła ramionami. Prawdopodobnie chciała powiedzieć, że na pewno nie będzie tak źle, ale w tym samym momencie zaczęli się wspinać po paru stopniach. Joshua otworzył drzwi jako pierwszy. Poczuł przyjemne ciepło buchające mu w twarz. Przestąpił próg…
Czyjaś dłoń zacisnęła mu się na ustach i szarpnęła w bok.
Serce zabiło mocniej. Przypomniała mu się Bułgaria. Lufa przy skroni.
Próbował się wyszarpnąć, ale ktoś go unieruchomił. Słyszał stłumione krzyki Carmen. Znów się szarpnął, ale tylko walnął głową o szafkę.
A potem zapadła ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz