Carmen wyglądała komicznie. Spoglądała przez niewielkie okno, kurczowo zaciskając palce na ramionach plecaka na brzuchu; musiała wyciągać szyję niczym żuraw, bo zrolowany koc nad plecakiem niemal całkowicie zasłaniał jej pole widzenia.
I tej myśli starał się trzymać Joshua na pokładzie transportowego Herculesa C5, jakieś pięćset sekund przed tym, jak miał z niego wyskoczyć.
Podłoga gigantycznej ładowni drżała od wibracji. Hercules C5 był maszyną wielozadaniową i można było go załadować wszystkim, czy to paczkami z żywnością, czy pojazdem opancerzonym. Gdy do akcji wkraczał pułk spadochronowy, do podłogi przykręcano szeregi prostych foteli – wtedy w ciągu trzydziestu sekund samolot mógł wypluć całą kompanię spadochroniarzy.
Tego dnia wyglądało to trochę inaczej – do skoku szykowało się tylko dziewięć osób, z czego sześcioro było dziećmi w wieku od dziesięciu do dwunastu lat.
Joshua z rosnącym niepokojem wsłuchiwał się w ryk silników i nie potrafił zrozumieć, jak Drake Alden mógł tak po prostu siedzieć na fotelu z założonymi rękami i błogą miną. Joshua co chwilę przestępował z nogi na nogę, przeczesywał włosy i nerwowo spoglądał na panią Reznik, która właśnie przeprowadzała inspekcję – sprawdzała kaski i dociągała pasy uprzęży. Drake zerwał się na nogi, gdy tylko dotarła do niego.
Joshua cierpliwie czekał na swoją kolej; był jednym z ostatnich w kolejce. Kiedy Reznik stanęła przed nim i płynnym ruchem ściągnęła uprząż tak mocno, że jego łopatki prawie się ze sobą spotkały, żołądek zacisnął mu się w supeł. Wystarczyła zmiana w spojrzeniu Reznik, by Joshua wiedział, ze ma poważne kłopoty.
– Co to jest, Rooney? – warknęła Reznik, łypiąc złowrogo na wystający element w plecaku. Joshua zacisnął usta w wąską kreskę i przeklął w myślach. Reznik rozpięła plecak, zamachała Joshowi przed oczami multinarzędziem i wycedziła: – Przecież mówiłam wam tyle razy, żeby ostre przedmioty zawijać w coś miękkiego. Chcesz na tym wylądować czy co?
Joshua z trudem przełknął ślinę.
– N-nie, proszę pani – bąknął, spuszczając wzrok.
– Chcesz jechać do najbliższego ambulatorium godzinę drogi stąd z kombinerkami, nożem albo śrubokrętem sterczącym ci z żeber?!
– Nie, proszę pani.
– Co ty sobie wyobrażasz, Rooney? Nie mamy już czasu na przepakowywanie! – krzyknęła Reznik, po czym z całej siły cisnęła multitool w głąb ładowni, omal nie uderzając Akkie w głowę. – Mam nadzieję, że będziesz pamiętać tę chwilę za każdym razem, gdy będziesz musiał jeść palcami.
Joshua przeklął się w myślach.
Trzeba było się jeszcze bardziej spieszyć z pakowaniem.
– Sto dwadzieścia sekund! – Mitchell próbował przekrzyczeć ryk silników. – Przypinać się, rekruci!
Joshua westchnął i ustawił się czwarty w szeregu rekrutów, po czym rozpoczął mocowanie się z karabińczykiem, który jak na złość nie chciał współpracować. Myśl, że już za chwilę będzie musiał wyskoczyć z samolotu, całkowicie go paraliżowała. Próbował sobie przypomnieć, że przeżył już dziewięćdziesiąt siedem dni szkolenia, robił znacznie gorsze rzeczy i na pewno nie pokona go głupi skok ze spadochronem.
Wreszcie udało mu się przypiąć karabińczyk liny desantowej spadochronu do naprężonej, stalowej linki biegnącej im nad głowami. Mieli wykonać tak zwany skok na linkę, przy którym szarpnięcie liny desantowej otwiera spadochron automatycznie po wyskoczeniu z samolotu.
Ostrzegawczy brzęczyk otwieranych drzwi wyrwał Josha z zamyślenia. Słoneczny blask wypełnił ładownię, a pęd powietrza był już niemal słyszalny mimo dźwięków silnika. Odliczanie na ledowym wyświetlaczu zeszło już poniżej sześćdziesięciu sekund i cyfry zaczęły miarowo migotać.
– Denerwujesz się?
Joshua z trudem przełknął ślinę. Po krótkim zawahaniu pokręcił głową.
– Przecież skacze ci noga – odparła Carmen. – Zawsze skacze ci noga, jak się denerwujesz.
– A ty, widzę, oaza spokoju, skaczesz z tysiąca metrów z prędkością miliona kilometrów na godzinę codziennie na śniadanie? – spytał Joshua z kąśliwą miną.
– Nie pękaj. Na pewno sobie poradzisz. – Uśmiechnęła się Carmen. – Przeszedłeś wszystkie szkolenia o niebo lepiej niż ja.
Joshua prychnął z nietęgą miną. Odwrócił się i dostrzegł, jak Dudley podczepił się tuż za nim.
– Dwadzieścia sekund! – krzyknęła Reznik.
Każda sekunda trwała wieczność. Joshua coraz bardziej pragnął odczepić się i stamtąd uciec, ale wiedział, że wtedy całkowicie obleje szkolenie. Wziął głęboki wdech i odruchowo chciał przeczesać włosy, ale kask skutecznie mu to uniemożliwił.
– No, powodzenia! – zawołała Reznik. – Pamiętajcie: trzy elefanty, sprawdzić czaszę i sterować delikatnie, jeśli któregoś zniesie za blisko drugiego. Widzimy się na dole.
Serce zaczęło walić Joshowi jak oszalałe.
– Tu drugi pilot – ryknął głośnik tuż obok jego ucha. – Nawigator potwierdza, że jesteśmy nad strefą zrzutu. Wiatr dwanaście węzłów z południowego wschodu, co daje nam okno zrzutu na pięćdziesiąt jeden sekund od chwili zero. Na mój znak.
Joshua zaczerpnął powietrza.
Będzie fajnie.
Carmen odwróciła się i posłała mu krzepiący uśmiech. Joshua nerwowo spojrzał na wyświetlacz, który błyskał trzema czerwonymi zerami.
W końcu nie często skacze się ze spadochronem.
– Zero! – ogłosił drugi pilot.
Zegar zapłonął zielonym światłem.
– Wypad! Ruchy, już, już, już! – krzyczała Reznik.
Na samym początku ustawiono Drake’a, który skakał już w juniorach. Kiedy tylko Drake wyskoczył, Akkie zajęła jego miejsce. Po odczekaniu dwóch sekund skoczyła, a wtedy ruszyła Carmen.
Oczekiwanie było najgorszym momentem w życiu Josha.
Carmen przykucnęła w drzwiach i nawet nie zawahała się przed skokiem.
Joshua niepewnie przeszedł na jej miejsce i przycupnął z palcami stóp wysuniętymi za próg. Kiedy powietrze smagało jego policzki i musiał mrużyć oczy przed blaskiem słońca, poczuł gigantyczny zastrzyk adrenaliny. Ubranie wściekle na nim furkotało i miał wrażenie, że zaraz zleci w dół.
– Jazda, Rooney! Ruszaj się! – wrzasnęła Reznik. – Dwadzieścia sekund!
Odepchnął się i skoczył.
Zabrakło mu tchu. Dosłownie i w przenośni.
Spadał twarzą w dół ku długiemu pasowi szarego piasku. Nie rozumiał, co się dzieje. Ubrania łomotały na wietrze, a lodowaty wicher wdzierał się pod kask, przez co pasek boleśnie ściskał mu żuchwę. Norweskie wybrzeże dopiero po chwili wyłoniło się zza gęstych chmur, ale widok był niesamowity. Uśmiech sam wpełzł na twarz Josha mimo nieprzyjemnie smagającego policzki powietrza.
– Jeden brzydki troll, dwa brzydkie trolle, trzy brzydkie…!
Poczuł mocne szarpnięcie – to lina łącząca go z samolotem wyrwała spadochron z pokrowca i oderwawszy sznur zrywny, odfrunęła w górę.
– Sprawdzić czaszę…
Spojrzał w górę. Przez ułamek sekundy oślepiło go słońce, które szybko zasłonił jasnoniebieski nylon. Tyle dobrego, że nie trzeba było się martwić o zapasowy spadochron.
Odstęp…
Z ulgą dostrzegł czaszę spadochronu Carmen setki metrów niżej. Zasada mówiła, żeby martwić się tylko o tych pod sobą, gdyż spadochron zasłaniał tych wyżej.
– …i ten przeklęty dryf!
Głośno się roześmiał. Ziemia przybliżała się w zawrotnym tempie, dlatego Joshua próbował korzystać z każdej chwili. I korzystał. Trudno było mu pojąć, jak niesamowity widok miał pod sobą. Gdyby tylko mógł, przeżywałby to w kółko i w kółko. Poczuł wolność, nieogarnioną wolność – zachłystywał się nią jak powietrzem i wdzierała mu się pod ubrania zupełnie jak zimny wicher.
Był jednak jeden problem, który nie pozwolił Joshowi cieszyć się podróżą do końca – przeklęty dryf.
Joshua zorientował się, że wpadnie do morza, jeśli nie skoryguje toru lotu.
Nie miałby z tym pewnie żadnego problemu. Podczas szkolenia wziął udział w długim szkoleniu, ale w trakcie naziemnego treningu nie sposób nabrać wyczucia w kierowaniu spadochronem. Joshua, nie wiedzieć czemu, nagle przypomniał sobie także o statystykach wypadków wśród skoczków.
Nieznacznie szarpnął jedną z taśm w lewo. Wiedział, że jeśli skręci zbyt gwałtownie przed przyziemieniem, na sto procent się połamie.
Okazało się, że to całkowicie wystarczyło. Odetchnął z ulgą.
Ostatnia część szkolenia dotyczyła lądowania – należało ustawić się pod wiatr i mocno ścisnąć stopy i kolana. W razie złego ustawienia bezwładność ciągnie skoczka w jedną, a spadochron w drugą stronę, co grozi połamaniem kości.
Próbował obrócić się pod wiatr, ale tu wszystko wydawało się być pod wiatr – pęd powietrza łaskotał Josha w twarz bez przerwy, nieważne, w którą stronę by spojrzał. Joshui pozostało zatem tylko jedno.
Ścisnął stopy i kolana. Przymknął oczy.
I miał ogromną nadzieję, że przeżyje.
Carmen mawiała, że jeśli czegoś bardzo się pragnie, zazwyczaj się to otrzymuje.
Kiedyś Caleb bardzo chciał zjeść wreszcie coś ciepłego. Tak się złożyło, że wieczorem czekała na nich rekrucka zupa – jeden z nielicznych ciepłych posiłków, nawet jeśli składał się tylko z zagotowanej wody i wrzuconych do środka warzyw. Caleb chciał, Caleb dostał.
Joshua powoli otworzył oczy i rozejrzał się. Z dołu plaża wyglądała znacznie bardziej ponuro, a gęste, ciemne chmury chyba zwiastowały ulewę stulecia, ale długo się tym nie martwił. Musiał wygrzebać się spod spadochronu, zanim zwieje go wiatr. Kiedy wstawał, z ulgą stwierdził, że nic go nie bolało, na całe szczęście – przeżycie, przeżyciem, ale skręcenie kostki na tym etapie szkolenia…
Wyślizgnął się z uprzęży i zaczął rozpinać kask. Zgodnie ze wcześniejszymi instrukcjami zwinął spadochron i upakował go w plecaku, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu Carmen. Dziewczyna pomachała mu jakieś sto metrów dalej i ruszyła w jego stronę.
– Wszystko w porządku? – wykrzyknęła. Policzki miała zaróżowione z podekscytowania.
– No, chyba – mruknął Joshua. Szybko zlustrował Carmen spojrzeniem.
– U mnie też – odpowiedziała, nim Josh o cokolwiek zapytał. Uśmiechnęła się szeroko. – Ale było ekstra! Nie wiedziałam, że to będzie takie fajne, nawet trochę się bałam, ale…
– Ta. Było trochę fajnie – przyznał Joshua z ociąganiem.
Po szybkiej kontroli okazało się, że wszystkim udało się wylądować bez większych szkód. Laura zaliczyła bliskie spotkanie z krabem, a Caleb omal nie wpadł na drzewo, ale obyło się bez innych atrakcji.
Wszyscy zebrali się przed instruktorami.
– No dobra, rekruci – zaczęła Martha Reznik, klasnąwszy w dłonie. – Wszystko, czego możecie potrzebować, macie w plecakach. Jest ósma. Każda para musi dotrzeć do czterech punktów kontrolnych w ciągu następnych siedemdziesięciu dwóch godzin. Komu się nie uda, ten obleje szkolenie i będzie musiał zaczynać od początku, jasne?
Drake odchrząknął.
– Ma pani jakieś rady? – Wyszczerzył się.
Reznik spojrzała na niego surowo.
– Oto rada: nie dajcie się zabić – odrzekła poważnie. – Pamiętajcie, to już nie jest ośrodek szkoleniowy. Tutaj błędy nie grożą wam karą, ale mogą kosztować was życie. Panie Mitchell, proszę zorganizować zbiórkę spadochronów i kombinezonów.
Joshua zdjął gruby kombinezon spadochronowy, odsłaniając wojskowe spodnie, trekkingowe buty i jasnoniebieską kurtkę. Niecałe dwie minuty później razem z Carmen usiedli na piasku. Dziewczyna bez słowa podsunęła mu pomiętą kartkę z instrukcją.
– Co jest?
– Spójrz – jęknęła Carmen.
Cały jej plan pokrywały arabskie szlaczki. Joshua zamarł z przerażenia. Szybko zaczął przeszukiwać plecak w poszukiwaniu planu i siarczyście zaklął.
– Wszystko po rosyjsku – wyszeptał z niedowierzaniem. – Chryste, tego bym się nie spodziewał.
– Bardziej przyłożyłabym się do nauki, gdybym wiedziała, że od tego będzie zależeć moje życie – westchnęła Carmen. – No nic. Ty chyba całkiem nieźle ogarniałeś ruska, co nie?
Nawet całkiem niezłe ogarnianie ruska nie za bardzo pomogło. Okazało się, że tekst Carmen zawierał pierwszą, a Josha drugą połowę instrukcji. Carmen miała większy problem ze zrozumieniem swojej części, a Joshua zapomniał paru podstawowych słów, ale trochę zgadując, udało im się przetłumaczyć prawie wszystko. Do map dołączono także schematyczne mapy bez skali, z zaznaczonym pierwszym punktem kontrolnym. Nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują ani w którą stronę mieli iść.
– Chyba jak dotrzemy na miejsce, to znajdziemy dalsze instrukcje… – zaczęła Carmen. – Tylko najpierw musimy trafić.
– Przed osiemnastą – zaznaczył Joshua, przeczesując włosy. Sypiący się z nich piach wylądował na kartce. – Dali nam dziesięć godzin. To w cholerę dużo.
– Damy radę – odparła Carmen z mocą.
Potem zaczęli przeglądać zawartość plecaka. Poprzedniego dnia musieli zapakować wszystko, co podsuwali im instruktorzy – w ten sposób Joshua skończył z paletką do tenisa stołowego, trzema masywnymi woluminami i piłką. Dostali o wiele więcej sprzętu, niż byliby w stanie zabrać. Co warto było wziąć? Na pewno zapałki, kompas, racje żywnościowe, pustą manierkę, zestaw pierwszej pomocy i leki, tabletki do uzdatniania wody i koc termiczny, który można było przytroczyć do plecaka. Rolka foliowych worków miała jakieś milion zastosowań, podobnie jak małe pudełko spinaczy biurowych. Carmen spojrzała pytająco na Josha, unosząc namiot z metalowym stelażem.
– Zostaw – odparł Joshua bez zastanowienia. – Możemy zrobić szałas z gałęzi.
– Okej… Zapasowe buty?
– Wywal. Są ciężkie. Może nie wpadniesz w bagno.
Carmen lekko się uśmiechnęła i skinęła głową.
– Parasol?
– Wieje. Połamie się i pewnie nie przeżyje w lesie dłużej niż pięć minut.
– Racja, głupie pytanie – skarciła się Carmen. – Sztućce nie są nam potrzebne…
Joshua podrapał się po głowie.
– Szkoda, że są metalowe – mruknął. – Tak to bym je w sumie wziął. Reznik wywaliła mi multitoola.
Carmen zaśmiała się głośno. Joshua zgromił ją spojrzeniem.
– To nie jest śmieszne – westchnął. – Jeśli zrobili nam rekrucką zupę instant, będę miał mały problem.
– Pożyczę ci w razie czego. No dobra, dalej mamy…
Koniec końców porzucili na plaży jeszcze grube kurtki (już i tak byli ubrani na cebulkę), grabki do piaskownicy, puste puszki i mnóstwo innych ciężkich rzeczy. Plastikowy karabin też był raczej niepotrzebny. Książki mogły się przydać do rozpalania ognia, ale były zbyt nieporęczne. Carmen zatrzymała jeszcze zielarski notatnik, który kompletowała przez ostatnie sto dni.
Po selekcji plecaki były znacznie lżejsze. Joshua miał wrażenie, że nie porzucili niczego potrzebnego.
Wyjął mapę z kieszeni i dokładnie się jej przyjrzał, wyciągając kompas.
– Okej, więc… Punkt kontrolny jest nad rzeką, rzeka jest obok lasu… ale tu wszędzie jest las, więc to nam nie pomoże… Po drugiej stronie rzeki jest góra… – Stanął na palcach i rozejrzał się. Machnął ręką w stronę odległego wzniesienia. – Dobra, to powinniśmy iść w tamtą stronę.
– Szkoda, że na mapie nie ma skali – westchnęła Carmen. – Powinniśmy się pospieszyć. Po zmroku nie znajdziemy celu.
Z plaży wyruszyli drudzy, dziesięć minut po Drake’u i Laurze. Postanowili, że będą iść blisko koryta rzeki. Pokonanie gęstego, świerkowego lasu zajęło im mnóstwo czasu i Joshua pomyślał, że przydałoby im się coś w rodzaju maczety. Problem zaczął się wraz ze wzniesieniami terenu – żeby przejść bezpiecznie, musieli wdrapywać się na wzgórza, potem z nich schodzić, by znów się wspiąć i znów zejść. Parę razy omal nie zgubili rzeki, gdy musieli wspiąć się na niewielką górkę dwieście metrów od brzegu.
Wiał mroźny wiatr i Joshua żałował, że zostawili na plaży grube kurtki. Ptaki skrzeczały niemal nieustannie, a Carmen najwyraźniej doskonale się bawiła i rozpoznawała je po dźwiękach – głuszce, kruki, perkozy, kaczki… Joshua po jej nieustającej ornitologicznej paplaninie prawdopodobnie mógłby napisać specjalistyczną książkę na ten temat.
Najbardziej straszyły go gigantyczne pająki. Raz omal nie udusił się od krzyku, gdy jakiś obrzydliwy pająk ugrzązł mu we włosach. Od tamtej pory zawsze nosił kaptur.
Rwące strumyki znajdowali co parędziesiąt metrów, więc nie musieli się martwić o wodę. Po drodze zbierali też jagody i rośliny, które Carmen uważała za przydatne – zamarzyła sobie zaparzyć wieczorem herbatę. W obawie przed zatruciem zjadali i zbierali tylko te, które rozpoznawali i co do których byli całkowicie pewni.
Koło czternastej wydawało im się, że nie przeszli nawet połowy drogi, a wysiłek spowodowany wspinaczkami spowalniał ich coraz bardziej. Na dodatek kłębiące się od paru godzin nimbostratusy nie zwiastowały niczego dobrego i Carmen z Joshem zawczasu zdążyli zrobić imitację foliowych płaszczy. Lunęło przed piętnastą i zapowiadało się na deszcz stulecia.
Teraz, wspinając się na skały, musieli być o wiele bardziej ostrożni. Dodatkowo woda zalewała Joshowi oczy i musiał przysłaniać je ramieniem.
Zadaniem Josha było pilnowanie mapy i może nie byłoby w tym nic trudnego, gdyby nie dodatkowy problem – musiał chronić ją przed zalaniem. Kiedy weszli do lasu, było to trochę prostsze. Liczył zakręty rzeki, żeby zlokalizować punkt kontrolny. Deszcz zdążył już ustać, gdy dotarli do czerwonej flagi wbitej w ziemię.
– Jesteśmy – oznajmiła z ulgą Carmen i usiadła na wilgotnej ziemi, po czym zdjęła buty, by rozmasować obolałe stopy.
Joshua skinął głową i rozejrzał się z nieukrywanym zawodem. Spodziewał się domu z drewnianych bali albo chociaż jakiejś wiaty, a czekało na nich tylko…
– Ej, Williams, wstawaj. Tam coś jest.
Parę metrów dalej leżało brązowe kanoe przykryte brezentem. Carmen tylko stęknęła, ale nie wstała; Joshua westchnął z frustracją i podszedł do łódki, po czym uniósł brzeg plandeki i uśmiechnął się na widok przekąsek i menażek. Obok kanu leżały dwa wiosła, na widok których Joshua zacisnął usta w wąską kreskę. Odrzucił brezent…
– Jezu Chryste!
Odskoczył do tyłu i boleśnie uderzył się o drzewo. Siarczyście zaklął.
Carmen zerwała się z miejsca.
– Co się stało, Josh?!
– Tam jest wąż. Przeklęty, głupi, monstrualny wąż!
Carmen zmarszczyła brwi.
– Był gruby?
– W cholerę. – Joshua pokiwał głową.
– Przecież w Norwegii nie ma dusicieli – zauważyła Carmen i szybko wyciągnęła instrukcję. – Było tu napisane, że… O, tutaj. Że coraz częściej występują tu żmije. Żmija nie jest tak gruba.
– To idź i sama sprawdź – burknął Joshua. – Jezu, nienawidzę tych wszystkich pełzających…
– Wierzę ci, Josh, nie o to chodzi. – Carmen pokręciła głową. – Wydaje mi się, że to sprawka instruktorów. I że ten wąż to nasza kolacja.
– Gadasz głupoty – warknął Joshua niecierpliwie. – Wypuśćmy go i tyle. A jeśli jest jadowity?
– Węże tej wielkości nie są jadowite. To może być tylko dusiciel, ten duży wąż, który owija się wokół ofiary i ją dusi – przypomniała Carmen bez zająknięcia. – Możemy go wypuścić, ale co jeśli wróci…?
Joshua westchnął i z frustracją przeczesał włosy. Milczał dłuższą chwilę.
– Szkoda, że musimy go zabić. Węże są takie fajne – westchnęła Carmen.
– Ojej, głos niewinności i miłości do zwierząt – szepnął Joshua, wywracając oczami. – Węże są głupie.
– Wcale nie!
– Wcale tak – odparł Joshua bez zastanowienia. – Są żałosne.
– Wcale…
– Dobra, to jak go zabijamy? – przerwał Joshua tonem przerywającym wszelkie dyskusje. – Co ty na to, żeby zacząć dźgać go patykami, a gdy wychyli łeb, ktoś go… Chwila. Mamy coś ostrego? Jeśli tak, to ktoś ucina mu łeb tym… ostrym czymś. Skoro to ja tu jestem geniuszem planu, ja go dźgam, a ty go zabijasz, patroszysz i gotujesz.
Policzki Carmen zapłonęły.
– Nie chcę go zabijać!
– Nie obchodzi mnie to – mruknął Joshua. – To nie czas na zabawę w dobrego obrońcę praw zwierząt i złego glinę. Masz coś ostrego?
– Nie zastanawiałaś się nad przejściem do juniorów?
– Czemu?
– Mają czerwone koszulki. Nie byłoby widać krwi.
– Jakiej krwi? – Carmen spojrzała na koszulkę. Pozieleniała na twarzy i wzdrygnęła się. – A, tej krwi. Fuj.
Joshua uśmiechnął się pod nosem, ale był odwrócony plecami, więc Carmen tego nie zauważyła. Wokół unosił się zapach pieczonego mięsa, a Joshua właśnie kończył budowę szałasu z gałęzi, mchu i liści. Carmen parę minut wcześniej wyrzuciła niejadalne części węża do rzeki, żeby nie zwabiły padlinożerców, a teraz spoglądała na Josha z zaciekawionym wyrazem twarzy.
– Wyglądasz, jakbyś już kiedyś to robił – powiedziała w pewnym momencie.
Joshua obejrzał się na nią przez ramię.
– Uczyliśmy się tego na szkoleniu.
– Nie o to chodzi. – Carmen pokręciła głową. – Już na pierwszej lekcji wyglądałeś jak profesjonalista. Byłeś kiedyś skautem czy coś?
Joshua pokręcił głową i w milczeniu kontynuował budowę szałasu. Wykładał podłogę brezentem, gdy Carmen zapytała:
– Jak trafiłeś do CHERUBA?
Joshua zesztywniał.
– A ty?
Chwilowa cisza zaskoczyła Josha.
– Mieszkałam w bloku, piętro niżej wybuchła instalacja gazowa, był pożar, podłoga się załamała… – zaczęła cicho. – Zginęli wszyscy poza mną.
Joshua zacisnął usta.
– Jezu, Carmen. Przykro mi – bąknął niepewnie.
– Dzięki.
Nigdy by się nie spodziewał, że za Carmen ciągnęłaby się taka tragedia. Całkowicie zabrakło mu słów.
Dlatego siedział z zaciśniętymi ustami, próbując odpędzić uporczywe komary, których bzyczenie powoli doprowadzało go do szału.
– Boże, ale to jest beznadziejne – mruknął pod nosem. – Głupie komary.
– Racja. – Wyszczerzyła się Carmen. – A jak ty trafiłeś do CHERUBA? – spytała cicho, odwracając się do Josha.
Milczał. Skończył rozkładanie brezentu, przeciągnął się i wskazał na ognisko.
– Ten debilny wąż jest już gotowy?
– Wolałabym raczej jeść spalonego węża niż surowego – spostrzegła Carmen. – Albo najlepiej w ogóle bym nie… Nie zmieniaj tematu, Josh.
Joshua prychnął pod nosem i przeciągle spojrzał na Carmen.
– Czemu tak bardzo chcesz to wiedzieć? – warknął oschle.
– No… nie wiem. Miło by było…
– Zastrzelili mi ojca – przerwał jej Joshua niecierpliwie i najszybciej, jak potrafił, dodał: – Uciekliśmy z mamą, goniła nas policja i tak dalej, bo niby ukradliśmy jakieś ważne rządowe papiery. Trafiliśmy do Bułgarii, tam ją zabili – wydusił z trudem – a ja parę dni żyłem w przeklętej ciszy, by potem spaść z jakiegoś klifu i trafić do szpitala. Tam poznałem Renee, której nienawidziłem, bo sugerowała mi coś, czego nie zrobiłem, a potem chciała mnie wpakować do poprawczaka. Uciekłem. Złapała mnie policja – przyznał niechętnie – a potem się okazało, że Renee tak naprawdę pracowała dla CHERUBA i przewieźli mnie tutaj. Zadowolona? – spytał ponuro, gniewnie kopiąc najbliższe drzewo.
– Och…
– Właśnie. Och.
Minęło nie więcej niż pięć sekund, gdy Joshua poczuł, jak Carmen go obejmuje. Zadrżał.
– Strasznie mi przykro – szepnęła. Musiała poczuć, jak nagle zesztywniał, bo szybko go puściła i uśmiechnęła się przepraszająco. – Sorki.
– Spoko – mruknął Josh, ukradkiem przecierając nos. Zacisnął usta, głęboko westchnął, po czym z wymuszonym uśmiechem powiedział szybko: – No ale dobra, co z tym wężem?
Carmen uśmiechnęła się wesoło i położyła Joshowi dłoń na ramieniu.
– Racja. Nie ma to jak pieczony boa. I masz komara na szyi.
Joshua siarczyście zaklął i gdy klepnął się w szyję, Carmen serdecznie się roześmiała. Joshua zgromił ją ponurym spojrzeniem, w którym dało się jednak dostrzec rozbawione iskierki.
Od tamtej nocy nienawidził komarów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz