Obudził go dziwny dźwięk – zupełnie jakby ktoś chodził po pokoju.
Wymruczał coś niewyraźnie pod nosem, przetarł oczy i otworzył je, tłumiąc ziewnięcie.
– Chryste, Warren, co ty tu…?!
Ożywił się w sekundę. Warren Dallas właśnie stał obok jego łóżka i wyciągał rękę po budzik.
Drugą sekundę zajęło mu zorientowanie się w tej sytuacji.
Gdy tylko poderwał się do siadu, Warren odstawił budzik jak oparzony i niepewnie się uśmiechnął.
– Cóż, szukałem chusteczek – powiedział niewinnie. – Wracaj do spania.
Problem w tym, że Joshua całkowicie mu nie uwierzył.
– Akurat. Co ja mam, pięć lat? – prychnął. – Zamykam drzwi na noc, odkąd wrzuciliście mi lód do łóżka. Poza tym nie chowam chusteczek w budziku, bo a) pewnie byłoby to niewygodne, b) pewnie byłoby to idiotyczne, więc możesz mi łaskawie wyjaśnić, co robisz w moim pokoju?!
Podnosił głos z każdym słowem, więc pod koniec Warren szybko do niego przyskoczył i zasłonił usta dłońmi.
– Ciszej, Josh, Jezu – szepnął pospiesznie. – Idź spać.
– Co się…
– Nic – przerwał Warren i zaczął się odsuwać. – Ja tylko… Ja już pójdę. Kolorowych snów. – Uśmiechnął się.
Joshua ponuro się w niego wpatrywał.
– Zjeżdżaj stąd, Warren – wycedził przez zęby. – Jutro… a właściwie dzisiaj zaczynam podstawówkę, więc daj mi spać.
Położył się, nakrył kołdrą pod sam podbródek…
A potem odwrócił głowę i dostrzegł rękę Warrena sięgającą po elektroniczny zegarek. Zaklął pod nosem, wstał i nie zwracając uwagi na protesty Warrena, wypchnął go z pokoju.
– O co ci chodzi? – spytał, kiedy tylko Warren znalazł się na korytarzu. Tuż pod nogami miał coś, co łudząco przypominało… – I czemu masz pod nogami wytrych?
– To ja już…
Zgarnął wytrych i szybko odszedł. Joshui nawet nie chciało się dowiadywać reszty.
Tylko odprowadził go wzrokiem, westchnął znacząco i w ostatniej chwili powstrzymał się od trzaśnięcia drzwiami. Upewnił się trzy razy, czy na pewno zamknął je na klucz, nim poczłapał z powrotem do łóżka i ponownie nastawił budzik na czwartą. Zanim udało mu się zasnąć, minęło długie trzydzieści minut przewracania się z boku na bok.
I ku jego rozpaczy okazało się, że trzy godziny snu minęły bardzo szybko.
Gdy przeciągał się na łóżku, towarzyszyło mu dziwne, nieswoje uczucie. Gdy postawił stopy na błękitnym dywaniku i przeciągle ziewnął, to uczucie nadal tam było. Ignorował je jeszcze przez parę sekund.
Dopiero wtedy zauważył, że na podłodze leżała sterta ubrań i wojskowy plecak z dziesiątkami kieszeni. Nie trzeba było dokładnie się im przyglądać, by zauważyć różnice w porównaniu ze standardowym uniformem CHERUBA. Na jasnoniebieskich koszulkach i bojówkach widniały piątki. Nie były to także świeżo uprane, pachnące lawendowym płynem do płukania, wyprasowane rzeczy, a właściwie szmaty. Plamy, rozdarcia, odrażająca bielizna i wychodzone, cuchnące glany z odlatującą podeszwą.
Zapowiadało się ciekawie.
Ale przywodziło na myśl jedno.
To dziwne uczucie to stres.
Joshua westchnął i przyciągnął plecak bliżej. W porównaniu do pozostałego sprzętu był w całkiem dobrym stanie, a w środku znajdowały się wyglądające na nowe kompas, multitool, niewielka latarka, bidon i tona innych sprzętów, których Joshua nie potrafił rozpoznać.
Jeszcze ciekawiej.
Znów spojrzał na ubrania i zacisnął usta w wąską kreskę. Musiał włożyć znoszoną koszulkę i spodnie, bo widniały na nich numery, ale co z resztą? Przecież miał własne bokserki, które nie wyglądały, jakby przeżyły dwie wojny, wybuch granatu i wystrzelenie w kosmos wyrzutnią rakiet. Jego buty także były w znacznie lepszym stanie.
A co, jeśli zostanie ukarany za to, że nie włożył przydzielonych ubrań? Faith mówiła, że brudne sztuczki to specjalność instruktorów… A może zostanie wyśmiany za to, że włożył używane bokserki?
Wziął głęboki wdech i pokręcił głową. Włoży własne rzeczy.
Po trwającym dwie minuty gorącym prysznicu umownie umył zęby, ubrał się, po czym zarzucił plecak na ramię i wyszedł z pokoju. Miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, ale dzielnie szedł dalej. Oby tylko wstał wystarczająco szybko i zdążył na czas.
Do ośrodka szkoleniowego dotarł dziesięć minut przed piątą. Przeszedł przez bramę wysoką na pięć metrów i wszedł na błotnisty plac. Właśnie tam stał główny budynek ośrodka szkoleniowego – betonowy kloc bez okien i ogrzewania, nowy dom Josha na całe sto dni.
Joshua westchnął i podrapał się po głowie. Starał się nie myśleć o tym, że wyglądało to okropnie; może nie gorzej niż bielizna, ale wciąż okropnie.
W środku stało dziesięć metalowych łóżek z wyraźnie wysłużonymi materacami. Jeden z cherubinów, którego Joshua kojarzył tylko z widzenia, opierał się o ścianę, a wokół niego zgromadziło się kilka innych osób. Nie licząc Curta, ich też nie znał.
Zajął miejsce przy piątym łóżku, ostrożnie usiadł na metalowej ramie i zaczął nerwowo bębnić palcami o udo. Najgorsze było to, że tak naprawdę nie wiedział, czego się spodziewać – ponoć każde szkolenie trochę się różniło, a na dodatek trafiła im się nowa instruktorka.
Dwie minuty przed godziną zero do budynku wpadł zadyszany Drake ze zmierzwionymi włosami i koszulką nierówno włożoną w spodnie.
– O Boże, biegłem jak Flasz, bo myślałem, że się spóźnię – wysapał, ocierając czoło. – Już wiem, jak się czują myszy z petardą w…
– Ty mały, chory sadysto – zaśmiał się Curt, lekko uderzając go w ramię. – Jaki masz numer?
Drake zerknął na koszulkę.
– Dumne dwa – oznajmił wesoło. – Współczuję frajerowi, który ma jeden. Jedynki zawsze są wywoływane…
– Chyba jesteśmy w parze – przerwała mu drobna dziewczyna z włoskim akcentem. – Jestem jedynką.
– To współczuję frajerce. – Wyszczerzył się Drake. – My się chyba nie znamy, jestem Drake. Miło poznać, partnerko.
– Laura. – Uśmiechnęła się dziewczyna.
Joshua zorientował się, że w środku znajdowali się już prawie wszyscy. Brakowało tylko szóstki.
– Ej, wy też dostaliście takie brudne majty? – zawołał Drake.
– Ciszej, jeszcze instruktorzy usłyszą…
– Ja dostałem – odparł Curt, a na jego usta wpełzł delikatny uśmieszek. – Nie było szans, żebym je założył. Wziąłem swoje.
– Ja też, Josh też, z tego co wiedzę – zaznaczył Drake, po czym odchrząknął i znacząco popatrzył na resztę. – A wy co, nie boicie się robactwa, bakterii i innych?
Drzwi z hukiem uderzyły o ścianę. Drake odskoczył.
Do sali wmaszerowała kobieta z surowym wyrazem twarzy, wyraźnymi kośćmi policzkowymi i włosami zebranymi w schludny kok. Wojskową kurtkę przewiązała w biodrach. Stanęła przed rekrutami, skrzyżowała ręce na piersi i zlustrowała ich wzrokiem.
– Na baczność przed łóżkami. JUŻ – zakomenderowała. Miała w głosie coś takiego, że wszyscy bez zająknięcia zerwali się z miejsc i wyprostowali przed łóżkami. – Spocznij. Nazywam się Martha Reznik i od dzisiaj należycie do mnie. Witam wszystkich w naszym przytulnym ośrodku szkoleniowym. – Powoli ruszyła w stronę pierwszego łóżka. Joshua kątem oka zauważył, że Laura lekko się skurczyła pod spojrzeniem Reznik. Bez słowa ruszyła dalej.
Ciche parsknięcie potoczyło się echem po pomieszczeniu.
Reznik zatrzymała się.
– Czego się szczerzysz, numerze dwa? – spytała pogodnie. – Tak ci wesoło, że dzisiaj zaczynasz szkolenie? Czy może chcesz zostać naszym prywatnym błaznem?
– Tak, psze pani. I nie, psze pani.
Reznik odwróciła się do niego i podeszła bliżej. Uśmiech momentalnie zszedł z ust Drake’a.
– Co powiedziałeś?
– Ekhm… Nic, psze pani – bąknął Drake.
– Zatem odzywasz się i twierdzisz, że nic nie mówisz? – Reznik uśmiechnęła się chłodno. – Wspaniale. Potwierdza się, że w każdym zespole jest jakiś półgłówek.
Tylko Drake odważył się zaśmiać, ale chyba sam nie wiedział, czy bardziej ze strachu, czy faktycznie go to rozśmieszyło.
Reznik ruszyła dalej. Minęła Curta wbijającego spojrzenie w podłogę, rudego chłopaka z numerem pięć, aż wreszcie dotarła do Josha.
Miał wrażenie, że nadeszła godzina ostateczna. Zacisnął usta, w ostatniej chwili powstrzymał się przed przeczesaniem włosów, spuścił wzrok na podłogę i starał się oddychać bardzo cichutko. Wydawało mu się, że Reznik przyglądała mu się zdecydowanie za długo.
– Uważajcie na piątkę. Zdmuchnie go przy pierwszym lepszym wietrze – rzuciła tylko.
Joshua pozwolił sobie cicho odetchnąć, ale Reznik zatrzymała się już dwa metry od niego.
– A gdzie szóstka? – spytała zdziwiona. – Szkoda, że nie przyszła.
Ruszyła dalej, nie mówiąc już nic. Zlustrowała krótkim spojrzeniem dwie dziewczyny z numerami siedem i osiem, aż wreszcie wróciła do punktu wyjścia i uśmiechnęła się.
– No nic, rekruci. Nie możemy zacząć bez numeru sześć, oprócz tego piątka nie może zacząć bez partnera. Mam jednak pomysł na to, jak możemy zaczekać na jej przybycie.
Właśnie tak dwie pierwsze godziny z dwóch tysięcy czterystu stały się piekłem.
Trzy dziewczyny i czterej chłopcy kucali na palcach stóp z rękami założonymi za głowę. Dwadzieścia minut w takiej pozycji wystarczyło, by zdrętwiały im łydki – a po dwóch godzinach Joshua nie mógł już myśleć o niczym oprócz bólu. Kimkolwiek był tajemniczy numer sześć… Oberwie mu się, jak tylko tu przyjdzie. Joshua obiecał to sobie jakieś osiemdziesiąt razy.
Świetnie, że wypadło akurat na jego partnera.
W międzyczasie do Reznik zdążyli dołączyć dwaj instruktorzy. We trójkę pili teraz kawę, rozmawiali i pokrzykiwali na rekrutów, gdy ktoś runął na podłogę.
O siódmej dwadzieścia dwa do sali wpadła zadyszana dziewczyna z krótkimi, poplątanymi włosami i okrągłą twarzą. Spojrzała na wszystkich, zadrżała, potem dostrzegła instruktorów i pociągnęła nosem. Zadrżała raz jeszcze i zająknęła się.
Joshua skądś ją kojarzył.
Reznik uśmiechnęła się przyjaźnie i szybko podeszła do dziewczyny.
– Dzień dobry, Carmen – powiedziała miękkim tonem. – Miło, że się pojawiłaś. Pewnie jakieś babskie sprawy, pyszne śniadanko, poranne wiadomości przy parującej kawusi, co nie? Nie trzeba było się spieszyć, nie martw się, w życiu nie zaczęlibyśmy bez ciebie. Popatrz, poprosiłam pozostałych, żeby poczekali na ciebie w tej bardzo niekomfortowej pozycji. Jak myślisz, Carmen, możemy już pozwolić im wstać?
Carmen spojrzała na nią przestraszonymi oczami.
– Tak – pisnęła szybko.
– No dobrze, możecie wstać! – zagrzmiała Reznik i klasnęła w dłonie. – Carmen, zajmij, proszę, miejsce przy łóżku numer sześć. Nie przejmuj się, jestem pewna, że twoi koledzy i koleżanki są zachwyceni. Prawda? – Podniosła głos.
– Wniebowzięci – odezwał się Drake ponuro.
Reznik splotła ręce za plecami i bardzo dramatycznie spojrzała na Carmen.
– Widzę, Carmen, że masz piękne, nowiutkie buty. Czy ktoś jeszcze wpadł na taki pomysł? – Oprócz Josha rękę unieśli Curt, Drake i dziewczyna z numerem siedem. Reznik uniosła brew z uznaniem. – Dobra decyzja. Pewnie zaszła jakaś pomyłka i dostaliście nie do końca nowe ubrania, ale nie ma czym się martwić. Będziecie je nosić tylko przez sto dni.
Joshua uśmiechnął się pod nosem, kątem oka badając reakcje pozostałych. Carmen miała łzy w oczach, rudy chłopak z numerem pięć zaciskał szczękę, a jeden z instruktorów z zaciekawieniem uniósł okulary przeciwsłoneczne.
– No dobrze, skoro wszyscy już jesteśmy w komplecie, pozwólcie, że zaczniemy – ogłosiła Reznik, ruszając na środek. Dwaj instruktorzy wstali i zajęli miejsca po obu jej stronach. – Poznajcie moich wspaniałych kolegów, którzy pomogą mi w czuwaniu nad wami: oto pan Dudley i pan Mitchell.
Obaj tylko skinęli głowami. Ich specjalnością była chyba przemiana życia rekrutów w piekło na ziemi. Koszulki zdawały im się pękać pod muskułami. Dudleyowi, łysemu z brodą i w okularach przeciwsłonecznych, brakowało tylko rękawów tatuaży, by uchodzić za rasowego gangstera. Mitchell miał za to krzywy nos, bliznę na łuku brwiowym i kotwicę na bicepsie.
– No dobrze, żeby Carmen na pewno niczego nie przegapiła, nazywam się Martha Reznik i tak, jak pewnie słyszeliście, byłam komandosem w NAVY SEALs. Dzisiaj zaczynamy szkolenie i przez następne sto dni jesteście pod moją komendą. Mam nadzieję, że każdy kolejny dzień będzie jeszcze radośniejszy niż poprzedni – zagrzmiała Reznik. – Żadnych świąt, żadnych weekendów. Wstajecie o 5:45, bierzecie zimny prysznic, potem jazda na tor przeszkód. Śniadanie o 7:00, zaprawa fizyczna, o 9:00 szkoła. Będziecie mieć zajęcia ze szpiegostwa, języka, uzbrojenia i zasad przetrwania. Po szkole, o 14:00, tor przeszkód, o 15:00 lunch, o 16:00 zaprawa fizyczna. O 18:00 wracacie tutaj. Kolejny prysznic, może w ciepłej wodzie, jeśli się spiszecie, potem pierzecie ciuchy w zlewach, czyścicie i pastujecie buty. O 19:00 kolacja, od 19:30 do 20:30 odrabiacie lekcje, potem myjecie zęby, a o 20:45 gasicie światło. Czekają was także wycieczki poza kampus w ramach lekcji przetrwania, a ostatnie trzy dni szkolenia spędzimy w Norwegii. Jeśli macie jakąś skargę, coś wam się nie podoba albo macie jakiś problem, składacie ją u mnie, u pana Dudleya albo u pana Mitchella. Płot wokół ośrodka zbudowano nie po to, żeby was tu więzić, ale żeby powstrzymać waszych kolegów przed wślizgiwaniem się do środka i pomaganiem wam. Możecie opuścić ośrodek w każdej chwili, ale ten, kto zechce wrócić, będzie musiał zacząć od początku. Jeśli ktoś dozna urazu, który wyłączy go z ćwiczeń na dłużej niż trzy dni, także musi zacząć od początku podczas następnej tury szkolenia. Zrozumiano?
Odpowiedział jej niemrawy pomruk.
– Zrozumiano?! – ryknęła Reznik.
– Tak jest! – odpowiedzieli równo rekruci.
Reznik uśmiechnęła się słodko i spojrzała na zegarek na nadgarstku.
– No dobra, rekruci. Skoro szóstka ma pełniutki brzuszek…
– Nie, proszę pani, ja…
– CZY KTOŚ POZWOLIŁ CI SIĘ ODEZWAĆ?! – wrzasnęła Reznik, nachylając się do Carmen. – Gdzie ja… Skoro szóstka ma pełniutki brzuszek, a my i tak jesteśmy spóźnieni, ominiemy śniadanie i zaczynamy od toru przeszkód.
Joshua zdawał sobie sprawę z tego, że Wielka Brytania była deszczowym krajem. Gdyby zapytano go, co było pierwsze: błoto czy wszechświat, jeszcze dziesięć minut bez zastanowienia odpowiedziałby, że wszechświat. Jednak gdy zobaczył tor przeszkód, zrozumiał, że całe życie był w błędzie. Jeśli teoria Wielkiego Wybuchu była prawdziwa, wszystko zdecydowanie powstawało właśnie w tym miejscu. Pierwsze nie było też jajko ani kura.
Pierwsze było błoto.
Reznik truchtem poprowadziła ich na tor przeszkód.
– Ten, kto skończy ostatni, biegnie jeszcze raz! – krzyknęła, po czym machnęła na tor. – Do roboty!
Joshua prowadził, gdy rekruci przesadzili pionową, drewnianą ścianę. Tuż za nią czekał rów pełen błota, które sięgało Joshowi do pępka. Miał szczerą nadzieję, że nie będzie musiał w nim nurkować.
– Hej, ja…
Joshua obrzucił Carmen krótkim spojrzeniem, ale nie odezwał się. Gdy tylko przedostał się do zasieków i zaczął przeczołgiwać pod drutem kolczastym, Drake Alden wyskoczył jak rakieta i go wyprzedził. Joshua westchnął i pokręcił głową. Nie było co się spieszyć – to ostatni miał zaliczać tor jeszcze raz.
– Jestem Carmen.
– Ta. Zauważyłem.
– Ja… Przepraszam. To moja wina, że nie mamy śniadania i… Jestem pewna, że nastawiłam budzik dobrze, bo sprawdzałam osiem razy i jeszcze potem w nocy, jak nie mogłam zasnąć… ale potem się obudziłam i dosłownie zniknął, nie popsuł się ani nic, a wtedy była już siódma i…
– Okej – mruknął Joshua, wzruszając ramionami. – Ale po co mi to mówisz?
– Chciałam tylko… Przepraszam – pisnęła Carmen.
Joshua wywrócił oczami, zacisnął zęby i truchtem ruszył dalej, do brudnego stawu. Początkowo planował wskoczyć do wody, ale dostrzegł dwie dyndające z góry liany. Drake właśnie przeprawiał się na drugą stronę.
Joshua wyłamał palce, niepewnie chwycił linę i już miał skakać…
– Jak długo tu jesteś?
– W sensie? A, w CHERUBIE. Jakoś dwa tygodnie – powiedział szybko.
– Ja też jakoś tak – odparła Carmen z serdecznym uśmiechem. – Wydaje mi się, że cię znam. Nie spotkaliśmy się kiedyś w windzie? W sensie byłam tą pomarańczową koszulką, która…
– RUCHY, ROONEY, RUCHY! – wrzasnął Dudley. – WILLIAMS, NIE OBIJAĆ SIĘ! DRAKE, DO ROBOTY! NIE MAMY CAŁEGO DNIA!
Joshua z poirytowaniem skinął głową.
– Sorry za kolegę – mruknął tylko i skoczył.
Szybko się zorientował, że nie da rady.
Nie zdążył przefrunąć nawet do połowy stawu. Lina wyślizgnęła mu się z rąk. Wleciał do bagnistego stawu i przez sekundę przypomniała mu się końcówka napowietrznego toru przeszkód. Tam smród wypełniał całe jego ciało, tutaj brudna woda zalewała mu usta i oczy. Szybko odbił się stopami od dna i szybkim, trochę sztywnym kraulem zaczął płynąć przed siebie. Serce waliło mu jak szalone, gdy wyszedł na suchy ląd i przetarł dłonią twarz.
– RUCHY, ROONEY!
– No idę przecież – warknął Joshua pod nosem.
Pół godziny przeskakiwania niewielkich murków, wspinania się na drewniane ściany, brodzenia w błocie po kolana i spadania z liny rozciągniętej dwa metry nad ziemią później, Joshua dotarł do ostatniej przeszkody – jeziora. Należało po prostu je przepłynąć, co wydawało się aż za łatwe, ale nie narzekał.
Dostrzegł Drake’a i Laurę, którzy właśnie wychodzili na brzeg. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, skończy trzeci. Obejrzał się na Carmen, która cały czas próbowała dotrzymać mu kroku, nawet jeśli była już zadyszana i cała czerwona na twarzy. Uśmiechnęła się i pokazała mu uniesiony kciuk, po czym oboje wskoczyli do wody.
– Pływasz jak pięciolatka – zauważył Joshua.
– Sorki. Zanim tu przyjechałam, panicznie bałam się wody, wiesz, kiedyś taki jeden kolega podtopił mnie na basenie… Nauczyłam się dopiero tutaj, parę dni temu. Uczyła mnie taka jedna bardzo miła starsza dziewczyna.
To wiele wyjaśniało.
Joshowi wydawało się, że Drake i Laura pokonali jezioro trochę szybciej, ale nie zwracał na to uwagi. Dygocząc, wyszedł z wody, cały w błocie i przemoknięty do suchej nitki. Od razu podszedł do sterczącej z ziemi rury zakończonej kranem i opłukał twarz.
– Ja na twoim miejscu zdjąłbym koszulkę – odezwał się Drake z łobuzerskim uśmiechem.
– Niby po co? – prychnął Joshua.
– Dzięki, Drake. – Uśmiechnęła się Carmen, nadal z trudem łapiąc oddech. – Joshua, jak to błoto zaschnie na tobie, to…
– Dzięki, nie trzeba – mruknął Joshua.
Dwie dziewczyny, siódemka i ósemka, były dwie przeszkody dalej. W oddali słychać było tylko Dudleya i Reznik wrzeszczących na Curta. Carmen chyba znowu chciała rozpocząć wywód o swoim życiu i tym, jak to magicznie zniknął jej budzik, ale Joshua skutecznie ją ignorował.
A wtedy znów pomyślał o tym budziku i uderzył się pięścią w udo.
– A to cwany sukinsyn – warknął pod nosem.
– Kto? – spytała zdziwiona Carmen.
– Taki kumpel – wycedził Joshua. – Mi też chcieli zabrać budzik.
– Czyli jednak nie mam zwidów – odetchnęła Carmen.
– Chyba nie.
W tej samej chwili dobiegł do nich Curt, a tuż za nim jego partner. Joshowi zrobiło się ich żal – musieli jeszcze raz przeprawiać się przez królestwo bagien, ale dopóki Reznik pastwiła się nad nimi, Joshua miał spokój.
– Jesteście z siebie zadowoleni, aniołki? – zaczęła tajemniczo Reznik. Joshua poczuł dziwny niepokój w sercu. – Nie widziałam, żebyście się starali. JAZDA Z POWROTEM NA TOR PRZESZKÓD!
Było jednak coś gorszego od toru przeszkód.
Zaprawa fizyczna.
Po godzinie pompek, żabek, wykroków, brzuszków, pajacyków, desek i jeszcze większej ilości pompek Joshua nie czuł się już sobą. Każdy mięsień palił go żywym ogniem, niemiłosiernie swędziała go skóra, a ciężkie od błota ubrania sprawiały, że miał ochotę się położyć i już nigdy nie wstać. Mimo wszystko zaciskał zęby i starał się całkowicie wyczyścić umysł, odłączyć ducha od ciała czy jakieś inne bzdety, które usłyszał kiedyś o trochę późnej godzinie w telewizji.
Usłyszał, że Carmen zwymiotowała ze zmęczenia.
Plaśnięcie. To Reznik postawiła stopę na plecach Carmen i pchnęła ją w błoto.
– Ruszaj ten tłusty zad! – wrzasnęła prosto do ucha Carmen.
Joshua zadrżał i jeszcze mocniej skupił się pompkach. Mogło być gorzej, mogło być gorzej, mogło być…
– Słyszałaś, co do ciebie mówię, czy nie?!
Cichy szloch.
Joshua obejrzał się na Carmen i już chciał się odezwać, ale wtedy Mitchell nadepnął mu na dłoń. Joshua syknął z bólu.
– Za co to?! – wyrwało mu się.
– JAZDA Z POMPKAMI! Ktoś pozwolił ci przestać albo się odezwać?!
Więc Joshua jechał z pompkami bez słowa i obiecał sobie, że będzie nienawidził szkoleniowców do końca swojego życia i jeszcze dłużej.
*
Kiedy Joshua był już po ciepłym prysznicu, który przyjemnie rozgrzał go po całym dniu, zjadł trochę wysuszony ryż z miniaturowym kawałkiem marchewki i usiadł na stoliku w kącie, by odrabiać lekcje, czuł się dziwnie spokojnie. Może i przyłapywał się na zerkaniu w stronę drzwi, bo może instruktorzy akurat zapragną wieczornej przebieżki po torze przeszkód, ale póki co nic takiego się nie działo, więc mógł skupić się na rozszyfrowywaniu i próbach zapamiętania kolejnych znaczków.
Drake na drugim końcu sali starał się rozluźnić atmosferę jakimiś żartami, lecz nikt nie poświęcał mu większej uwagi. Carmen gryzła długopis, dziewczyna z numerem siedem, Erin, chuchała na ręce, a jej partnerka, pochodząca z Chin Akkie, przysypiała z głową opartą na dłoniach.
Nie wiedział, ile minęło czasu, zanim Carmen podeszła do niego z zeszytem i usiadła naprzeciwko. Zlustrował ją spojrzeniem i uniósł brew.
– Pomóc ci? – Uśmiechnęła się Carmen.
– Z ruskiem? – prychnął Joshua. Nie zorientowała się, że uczyła się arabskiego, a nie rosyjskiego? – Poradzę sobie.
– Och… Może i faktycznie – zacukała się Carmen i podrapała po głowie. Joshua zauważył, że w ciągu ostatnich trzydziestu minut zdążyła zapleść dwa warkocze. – Drake zastanawiał się, czy jutro obudzą nas trąbką.
– Tak, specjalnie dla niego na życzenie. – Joshua wywrócił oczami. – Będzie dobrze, jeśli nie postanowią zrzucić nas z łóżek. Może wtedy zagrają na trąbce, ewentualnie z niego zrobią trąbkę.
Carmen uśmiechnęła się. Milczała przez parę sekund, by westchnąć i mruknąć:
– Jeszcze tylko dziewięćdziesiąt dziewięć dni.
– Nie podoba ci się? No co ty? – odparł kąśliwie Joshua.
– Nikt nie powiedział, że będzie łatwo. – Carmen wzruszyła ramionami i przejechała dłonią po włosach. – To może być niezła szansa.
Joshua prychnął i zamknął zeszyt. Spojrzał poważnie na Carmen.
– To jest jedyna szansa – powiedział powoli – i właśnie to mnie przeraża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz