18 wrz 2020

25. Tam też kantuje, żeby nie było


Joshua Llewelyn wśliznął się do biura Joego Dawsona parę chwil po tym, jak usłyszał coś w stylu borsuka spadającego z ósmego piętra. W środku okazało się, że to tylko stos papierów. Nie był pewien, czy to lepiej, ale nie dopytywał. Nawet spróbował nie dać po sobie poznać, że dostrzegł, jak Joe przesuwa nierówną stertę papieru pod biurko.
I tak rozpoczęło się pierwsze spotkanie Josha ze swoim opiekunem w CHERUBIE.
Kiedy usiadł na krześle przed biurkiem i spojrzał na Joego, dostrzegł kogoś, kto pasowałby na nauczyciela biologii – łagodny wyraz twarzy, wory pod oczami, dłuższe włosy i lekki zarost. Do wizerunku stereotypowego doktorka brakowało mu tylko drucianych okularów i białego kitla. Problem w tym, że nijak miało się to do tego, co mówił Warren – Joe miał być kiedyś światowej sławy bokserem wagi lekkiej, a dzisiaj pracować jako instruktor w dojo.
Joshua nie potrafił sobie tego wyobrazić.
Ciągle o tym myślał, gdy Joe z uśmiechem się przedstawił i wyciągnął do niego rękę. Trzy razy mocno potrząsnął dłonią. Joshui wydawało się, że wszystkie kości jego dłoni uległy dosłownemu zgruchotaniu i tylko resztkami woli powstrzymał się od skrzywienia.
Może to jednak faktycznie był bokser, a nie botanik?
– Zatem od czego zaczniemy, Joshua?
– Zgaduję, że zaraz się dowiem. – Joshua wzruszył ramionami.
– Co powiesz na to, że niewiele dzieci trafia do nas z czymś takim jak ty?
Joshua zmarszczył brwi.
Tak, potrafił się domyślić, ale tutaj chyba nie chodziło o barwną przeszłość.
– To znaczy…?
Joe lekko się uśmiechnął, pewnie na widok skonsternowanej miny Josha.
– Twoi rodzice zostawili ci dosyć pokaźny majątek. Mieli także sporo pieniędzy na zagranicznych kontach bankowych i na koncie założonym na twoje imię.
– Czyli…
– Nie zdążyliśmy jeszcze przeliczyć wszystkiego – zaznaczył szybko Joe. – Szacujemy, że cała kwota wynosi około dwustu dziewięćdziesięciu pięciu tysięcy funtów.
– Że w sensie… dla mnie?
– Tak.
Joshui opadła szczęka. Nie wierzył własnym uszom. Trzysta tysięcy funtów. Że niby rodzice mieli tyle pieniędzy? Dobrze, może i mieli, ale żeby aż tyle? Poza tym to miało teraz należeć do niego. Zawsze był bogaty, ale praktycznie te pieniądze nigdy nie należały do niego.
– O Boże… – mruknął, kręcąc głową z niedowierzaniem. Zacisnął usta. – Chwila. Nie oddacie tych pieniędzy policji czy coś? 
Joe od razu pokręcił głową.
– Skądże. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy w kampusie, to policjanci wypytujący o ciebie – oznajmił tak, jakby to było kompletnie oczywiste.
Bo pewnie było. Tajna jednostka wywiadu.
Joe splótł palce.
– Jednak pomyślałem o tym wcześniej i skonsultowałem tę sprawę z Zarą. Mam nadzieję, że uznasz nasz pomysł za rozsądny, ale w razie czego możemy pomyśleć o czymś innym – zaproponował. Położył na biurku czerwoną książeczkę. – Lokata oszczędnościowa. Wszystkie pieniądze idą prosto do ciebie, kiedy tylko skończysz osiemnaście lat. Jeśli chcesz, będziesz mógł wypłacać trzydzieści funtów miesięcznie plus sto na urodziny i Gwiazdkę. Co o tym myślisz?
Joshua skinął głową i ciężko wypuścił powietrze z płuc.
– No dobra. Brzmi fair.
Joe uroczystym ruchem przyklepał książeczkę, po czym odłożył ją na bok.
Wtedy Joshua dostrzegł czarny plecak stojący na podłodze. Serce zabiło mu nieco głośniej.
Joe tymczasem położył przed sobą zapisany do połowy formularz. Chwilę szukał odpowiedniego długopisu w kubku z napisem Babcia #1 (czy on naprawdę ukradł kubek babci?), nim zdecydował się na różowy z puchatym pomponikiem na końcu. Zawisł z ręką nad kartką.
– Jak się nazywasz? – spytał, podnosząc wzrok na Josha.
– Eee… Joshua Llewelyn.
Nie zapomniał, jak się nazywa. Tylko trochę się zdziwił.
– Nie, pytam o twoje nowe nazwisko – odparł Joe. – Nikt ci o tym nie powiedział? Możesz zachować swoje imię, ale musisz przyjąć nowe nazwisko.
Joshua zacisnął usta. To wiele wyjaśniało, ale nie zmieniało faktu, ze kompletnie o tym zapomniał.
– Dowolne? – bąknął.
– Prawie. Nic szalonego. Musi także pasować do twojej przynależności etnicznej. – Widząc tępe spojrzenie Josha, wyjaśnił szybko: – Chodzi o twoje pochodzenie. Nie możesz na przykład nazywać się Joshua Bin Laden albo, załóżmy, Joshua Tito.
Joshua głęboko westchnął.
Joshua Bin Laden brzmiało ciekawie, ale może w innym życiu.
Jednak gdy pomyślał o tym poważniej, wywrócił oczami z frustracją. Czemu musiał o tym zapomnieć? Teraz, kiedy na szybko próbował coś wymyślić, miał totalną pustkę w głowie. Wbił wzrok w podłogę pod cierpliwym spojrzeniem Joego i podrapał się po skroni w nadziei, że to pomoże mu wymyślić coś genialnego.
Czymś genialnym okazało się jedno wielkie zero.
– Może masz kogoś, kogo podziwiasz? Ulubionego piosenkarza albo piłkarza? – podsunął Joe po chwili ciszy. – Może jakiegoś aktora?
Jedyna osoba, którą podziwiał, nosiła to samo nazwisko, co on.
– Alex Ebert jest okej – rzucił po paru sekundach.
– Zatem Joshua Ebert?
To brzmiało jednak trochę przygłupio. Szybko pokręcił głową.
– Nie, może… Wayne Rooney? Joshua Rooney – powiedział cicho. Zmarszczył brwi, przeczesał włosy i stwierdził żywiej:  – To brzmi spoko. Mogę być Joshuą Rooneyem?
– Pewnie. – Uśmiechnął się Joe. – Świetnie. Może chciałbyś jeszcze drugie imię? Albo i trzecie, jeśli masz ochotę.
To było zachęcające, ale Joshua pokręcił głową.
– Joshua Rooney wystarczy – stwierdził z mocą. Czuł się tak, jakby właśnie rozpoczął nowe życie i zostawił całą przeszłość za sobą.
Prawie całą.
Spojrzenie uciekło mu w stronę plecaka. Joe to wychwycił, z zafrasowaniem podrapał się po głowie i sięgnął pod biurko.
– Sprawy finansowe z głowy, imię z głowy… Super. Pozostaje jeszcze kwestia twojego plecaka, a raczej jego zawartości – zaczął Joe i ciężko spojrzał na Josha. – Domyślam się, że doskonale wiesz, o czym mówię.
Joshua skinął głową. Serce zabiło mu mocniej, ale spokojnie spoglądał na Joego. Nie warto było kłamać. Nie trzeba było być geniuszem, żeby wiedzieć, że ochrona przeszukała plecak.
– Ze względów bezpieczeństwa nie możemy pozwolić ci na zatrzymanie pistoletu – powiedział Joe. Joshua odetchnął z ulgą. – Znaleźliśmy także nóż, który również mógłby stwarzać pewien problem…
– Nie będę go używać – obiecał pospiesznie Joshua. Uświadomił sobie, że przerwał Joemu, i spuścił wzrok. – Sorry, ja… Znaczy… Zależałoby mi… Ech. Dostałem go od kolegi i tak jakoś…
– Chciałbyś go zatrzymać? – podsunął Joe.
Joshua skinął głową po chwili wahania.
Błagał w myślach, żeby się udało. Nawet nie wiedział czemu – może łudził się, że kiedyś będzie mógł go oddać.
Joe ciężko westchnął i spojrzał to na Josha, to na plecak.
– Proszę…?
– Dobrze, dobrze, spokojnie. – Zaśmiał się Joe, po czym odwrócił się do okna i wskazał na nie ręką. – Może zrobimy tak. Widzisz tę bieżnię za oknem? Możesz wstać, żeby dobrze jej się przyjrzeć.
Joshua przytaknął.
– Szefowa opiekunów, Meryl Spencer, to była sprinterka olimpijska. Zdobyła złoty medal na olimpiadzie w Atlancie i jeszcze paręnaście innych, teraz jest też trenerką. Jak tylko się dowiem, że straszysz kogoś nożem albo używasz go w niewłaściwy sposób, dam ci… pięćdziesiąt okrążeń. Meryl może ci kazać biegać w kółko tak długo, aż zemdlejesz; wystarczy, że ją o to poproszę – wyjaśnił Joe poważnie i pogroził palcem. – Jeśli się dowiem, że ktoś z ósmego piętra bawi się nożem, będę wiedział, że to ty. Zrozumiano?
Joshua zacisnął usta i pokornie pokiwał głową. Sławne karne rundki.
Rozumiał, że Joe nie mówił całkowicie na serio, ale groźba i tak zasiała niepokój w jego sercu.
– No dobra, pozostaje jeszcze jedno – westchnął Joe, sięgając do plecaka. Wyciągnął z niego białą, nieco pogiętą teczkę i położył ją na blacie. Nim przesunął ją do Josha, spojrzał mu w oczy. – Ponoć te dokumenty przysporzyły ci sporo kłopotów – stwierdził łagodnie. – Decyzja, co z tym zrobić, powinna należeć do ciebie.
Joshua popatrzył na teczkę, nieco się zgarbił i głęboko westchnął. Już miał wyciągać po nią dłoń, gdy nagle się rozmyślił. Nieważne, czy te dokumenty były prawdziwe, czy fałszywe. Nieważne, ile razy wcześniej chciał je przeczytać albo pozbyć się ich na amen. Nieważne, że to te parę kartek papieru wywróciło jego życie do góry nogami.
Złapał teczkę i rozejrzał się po biurze. W rogu, tuż obok wysokiego fikusa, stał niewielki, biały kosz. Joshua wstał i w drodze do kosza otworzył teczkę. Przedarł kartki na pół. Kilka z nich spadło na podłogę; błyskawicznie je podniósł i zgniótł. Wszystko wrzucił do kosza, teczkę zostawiając na sam koniec. Najchętniej by to jeszcze podpalił i gdyby tylko miał przy sobie zapałki, pewnie by to zrobił.
Może miotacz ognia by wystarczył.
Poczuł, jak łzy podchodzą mu do oczu. Zacisnął zęby, kopnął jeszcze kosz, po czym zacisnął pięści i głęboko westchnął. Po pięciu sekundach obejrzał się na Joego.
– Okej, w porządku. Rozumiem twoją decyzję – oznajmił Joe. – Usiądź jeszcze na chwilkę, proszę. Oddaję ci już plecak, jeśli tylko chcesz go zatrzymać. Poproszę Warrena, żeby zaprowadził cię do działu fizycznego po plan ćwiczeń na następne dwa tygodnie, później zaczynasz szkolenie podstawowe. W międzyczasie będziesz musiał jeszcze wstąpić do centrum medycznego, dobrze? – Gdy Joshua skinął głową, Joe ściągnął brwi i łagodnie kontynuował: – Słyszałem, o tym człowieku, którego postrzeliłeś, Joshua. Myślałeś o tym wypadku?
Joshua przełknął ślinę.
Cholera, Joe tylko o tym wspomniał, a on poczuł się tak, jakby cały świat rozleciał się na kawałki.
– Trochę – przyznał zdławionym tonem. – Ale ja… To było tak, że… Bardziej boję się tego, co by się stało, gdybym nie zobaczył go na czas.
– Miałeś kłopoty ze snem? Koszmary?
Joshua z zawahaniem skinął głową.
Dużo kłopotów ze snem. I jeszcze więcej koszmarów.
– Czasem, gdy próbowałem zasnąć, przypominało mi się to wszystko – powiedział cicho. – Zwłaszcza w lesie. 
– Zorganizuję ci spotkanie z psychologiem – zaproponował Joe, współczująco kiwając głową. – Masz za sobą wiele traumatycznych doświadczeń i to ważne, żebyś to z kimś omówił.
Joshua wzruszył ramionami. W głębi duszy uznał to za dobry pomysł.
Sięgnął po plecak, a Joe wstał zza biurka.
– No dobrze, to tyle. Papierkową robotę mamy za sobą – powiedział i odprowadził Josha do wyjścia. Wyjrzał jeszcze na korytarz i nagle się ożywił. – Warren! – krzyknął.
Warren Dallas odwrócił się, pożegnał z Marią i szybko do nich podszedł.
– Cokolwiek się stało, to nie byłem ja. To Asker.
Joe zaśmiał się i pokręcił głową.
– Mógłbyś zaprowadzić Joshuę do działu fizycznego?
– Pewnie. Tak szybko dostał karne rundki? – Wyszczerzył się.
– Obawiam się, że nie będziesz miał towarzystwa. Joshua musi odebrać plan ćwiczeń – wyjaśnił Joe, po czym zniknął za drzwiami.
Warren skinął głową na Josha.
– Skoczymy jeszcze po kretyna.
– Askera?
Warren szeroko się uśmiechnął.
– Szybko się uczysz. Tak, po Askera. Mam razem z nim do odbębnienia jakieś pięćdziesiąt ze stu rundek, więc od razu połączymy przyjemne z pożytecznym. Oczywiście, jeśli tylko będzie mu się chciało – dodał, rozkładając ręce.
– Co zrobiliście?
– Jest taka jedna czarna koszulka, Brianna – zaczął Warren. – Niezła jest, ale to straszna sztywniara. Powiem tak: nigdy nie przesadzaj z petardami, balonami i farbą, bo jakaś wściekła piętnastolatka wścieknie się jeszcze bardziej i powie Meryl. I Zarze.
Joshua uśmiechnął się.
– Nieźle – mruknął.
– Wiem, ale zdecydowanie było warto – odparł dumnie Warren.
W międzyczasie dotarli do pokoju Askera. Warren walnął w drzwi z całej siły trzy razy, po czym wpadł do środka i zawołał:
– Asker!
Asker podskoczył i oderwał się od wypracowania z historii. Joshua wszedł za Warrenem do środka i odruchowo podniósł brwi. Na gigantycznej półce dostrzegł setki komiksów; skojarzył tylko kultowe wydania Marvela. Stało tam też parę figurek z filmów albo gier (rzucił mu się w oczy Geralt z Rivii), mnóstwo książek fantasy, a na ścianie obok wisiał złoto-czerwony sweter Gryffindoru. Joshua uśmiechnął się.
– Ale obłędny pokój – pochwalił, rozglądając się.
– Nie rozumiem, czemu pochwalasz nerdowskie zapędy Askera – zaprotestował Warren.
Joshua Asker roześmiał się i poklepał Josha po ramieniu.
– Wreszcie ktoś normalny – powiedział wesoło. – Niezła kolekcja, no nie? Zbierałem, odkąd miałem jakieś trzy lata. Mam parę oryginalnych komiksów z lat czterdziestych, jakieś nowsze kopie, limitowane figurki z The Last of Us i z innych gier, a…
Warren wywrócił oczami i zasłonił Askerowi usta.
– Dobra, kiedy indziej sobie pogadacie, świry – przerwał stanowczo. – Musimy zaprowadzić Josha do działu fizycznego, a przy okazji możemy odbębnić głupie rundki…
Asker spojrzał na Josha i przymrużył oczy.
– On wygląda jak taki mały szczęśliwy piesek, co nie? – Wyszczerzył się do Warrena i zaczął klepać Josha po głowie. – Piesek potrzebuje wyprowadzenia do działu fizycznego? Chcesz do działu fizycznego? Pańcio cię zabierze!
Joshua schylił się i posłał Askerowi długie, zażenowane spojrzenie. Warren zaśmiał się.
– Zawsze bawi – stwierdził Asker poważnie, po czym znieruchomiał. – Chwila, Josh albo nie-Josh, miałeś spotkanie z Joem, co nie? – Gdy Joshua skinął głową, dodał: – Co z imieniem? Jesteś jeszcze Joshem czy mam już do ciebie mówić Fitzgerald?
– On nie wybrałby Fitzgeralda – odparł Warren. – Nikt normalny by nie wybrał.
– Fitzgerald to cudowne imię – zaoponował Asker z pełną powagą w głosie. – Ja bym wybrał.
Warren spojrzał na niego znacząco.
– Mówiliśmy o kimś normalnym – zaznaczył z szelmowskim uśmiechem. – To co, Josh?
Joshua odchrząknął, odsunął się o parę kroków i powiedział:
– Poznajcie Joshuę Rooneya.
– Wow, wczoraj żegnaliśmy Joshuę Llewelyna, dzisiaj witamy Joshuę Rooneya…
Warren wzdrygnął się z odrazą.
– Rooney? – Skrzyżował ręce na piersi. – Komu kibicujesz, Josh? I nie mów, że lubisz tego głupiego Wayne’a Rooneya… Kto normalny kibicuje Manchesterowi? – mruknął ponuro. – Jednak jesteście siebie warci.
Asker machnął ręką.
– Daj spokój, Warren. Nie każdy musi kibicować tym twoim armatom.
– Kanonierom – poprawił szybko Warren.
– Właśnie to powiedziałem. – Asker uśmiechnął się szeroko, po czym podszedł do Josha i konspiracyjnym szeptem spytał: – Wiesz, że kiedyś przyszedłem do niego w środku nocy, żeby zagrać mu na trąbce, a on krzyczał: Do boju, Kanonierzy! Uważam, że żeby śnić o oglądaniu meczu, trzeba mieć iloraz inteligencji znacznie poniżej przeciętnej.
Joshua zaśmiał się.
– Chyba wierzę – stwierdził, rozbawiony.
– Poza tym to rodzony londyńczyk – podkreślił, po czym odchrząknął i przedrzeźniając akcent Warrena, głośno wyrecytował: – Sól tej ziemy, londyńczyk z dziada pradziada; ‘arakterny był z niego ‘erbatniczek, nie ma co.
Joshua uśmiechnął się, Asker pod koniec wybuchnął śmiechem, a Warren spurpurowiał na twarzy i uderzył Askera w ramię.
– Co, chcesz się bić? – odparł Asker, wciąż się śmiejąc.
Uniósł pięści i teatralnie wolnym ruchem uderzył Warrena. Zgrabnie i w zwolnionym tempie uchylił się przed ciosem Warrena, po czym chwiejnym kopniakiem z półobrotu delikatnie uderzył Warrena w bok.
Pewnie z punktu widzenia potencjalnej osoby, która właśnie weszłaby do pokoju, cała trójka wyszłaby na najgłupszych chłopców w kampusie. Joshua Rooney dotychczas stał z boku, ale Warren właśnie wciągnął go do melodramatycznej walki, bardzo powoli uderzając kolanem w brzuch. Joshua Asker zanosił się śmiechem i omal nie runął na podłogę, ale starał się zachowywać pozory i powoli uderzył Rooneya w bok.
– Czuję się jak idiota – mruknął Rooney.
– To dobrze. To zdrowe. – Uśmiechnął się Asker.
Warren odchrząknął.
– Dobra, dziewczyny…
– Czas na grubszą bitkę? – podsunął Asker.
– Czas na bieżnię – odparł Warren wesoło.
Asker jęknął z zawodem.
– Ja mam wrażenie, że on to lubi – powiedział do Josha. – Te jego rundki i to wszystko. Podpuszcza mnie, żeby mieć dodatkową okazję na bieganie.
Joshua spojrzał na Warrena i powoli skinął głową. Dallas lekko podskakiwał na palcach.
– To może być to – zgodził się – ale jest jeszcze jedna możliwość.
– Jaka?
– Może po prostu jest głupi. – Joshua wzruszył ramionami.
Asker zaśmiał się, a Warren uśmiechnął się i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nie wierzę, że żartujesz razem z nim. Zdrajca.
Niecałe dwie minuty później czekali na windę. Joshua wsadził ręce do kieszeni i przestał poświęcać rozmowę przekomarzankom kolegów. Zamiast tego obserwował niską dziewczynę w pomarańczowej koszulce, która szła w ich stronę mocno niepewnym tonem. Zaczepiła jakąś dziewczynę po drodze, ale ta tylko ją zbyła; Joshua domyślał się, jak. Pomarańczowa zacisnęła usta i podeszła do nich akurat w momencie, w którym otworzyły się drzwi windy.
– Przepraszam, ja… – zaczęła dziewczyna.
Asker obejrzał się na nią, odchrząknął i starannie wyartykułował:
– Zakaz rozmów z pomarańczowymi.
Warren skinął głową, uśmiechnął się do dziewczyny.
– Ma rację, nie możemy rozmawiać – powiedział łagodnie, ale Joshua dostrzegł, że wskazał w dół.
We czwórkę wsiedli do windy i w ciszy zjechali na parter. Kiedy tylko dziewczyna ich opuściła, Warren nachylił się do kolegów i powiedział:
– W sumie to ładna była.
– A widziałeś jej reakcję? – Wyszczerzył się Asker. – Za to uwielbiam pomarańczowych. Nigdy nie wiedzą, co robić, i są tacy biedni i zagubieni. Fajnie się ich wkręca.
Joshua zmarszczył brwi.
– Czemu ona nie wiedziała, co robić? Przecież kiedy ja przyjechałem, to…
– Nie wszyscy mają tak dobrze, szczeniaczku – odparł Asker. – Nie doświadczyłem tego na własnych łuskach, oczywiście, ale z reguły rekrutacja wygląda inaczej niż w twoim przypadku. Wiesz, wyobraź sobie, że jesteś w domu dziecka, idziesz na spotkanie z psychologiem albo coś w tym stylu, ale budzisz się na golasa w kampusowym łóżku. Lokalizacja kampusu jest tajna, to głównie dlatego. Matka mi tłumaczyła, że to też takie jakby badanie psychologiczne. Mówiła, że coś tam, coś tam, dziecko, które w takiej dezorientującej i stresującej sytuacji zachowa zimną krew, ma większą szansę na odniesienie sukcesu jako agent niż siusiumajtek.
– Ale tak jest tylko, jak ma się więcej niż dziewięć lat – uzupełnił Warren. – Ja trafiłem tu ze starszym bratem i młodszą siostrą jak miałem, nie wiem, sześć? Więc u mnie to wyglądało podobnie jak u ciebie, Josh. Tylko ja nie miałem komitetu powitalnego.
Joshua nie był pewien, czy powinien się cieszyć z tego, że potraktowano go jak ośmiolatka, ale nie narzekał.
Chociaż może gdyby było inaczej, nie musiałby użerać się z Floydem.
– Dobra, to ma sens – stwierdził wreszcie.
– Ej, właśnie, co do sensu – zaczął Asker. – Wieczorem idziemy na męskie kręgle, w sensie ja, Warren i Floyd. Chcesz się z nami zabrać?
– W sumie czemu nie – zgodził się Josha. – Tylko Floyd mnie trochę przeraża. Mam wrażenie, że mógłby mnie zabić w dwie sekundy. Rozkwasił mi nos, jak tylko zaczęła się walka.
– Bo mógłby. – Wyszczerzył się Warren. – Właściwie to ja albo Asker też, a nawet każdy w kampusie.
– Ale Floyd jest milutki, nie musisz się go bać – odparł Asker pogodnie. – Nigdy nie walnął nikogo po głowie bez pretekstu ani nie rozbił meleksa na ścianie. Ma też parę swoich mrocznych tajemnic, ale tę niespodziankę zostawię ci na później. – Uśmiechnął się. – A Zara wybrała ci go do szkolenia, bo jest mały i chuderlawy, z takimi uroczymi chomiczymi pućkami, żebyś nie wziąłbyś go na poważnie, zupełnie jak w naturze, a przynajmniej tak mówił Pyskacz.
– Okej… – mruknął Josha z konsternacją. Trochę go to uspokoiło, dlatego postanowił więcej nie wracać do tematu. – Dobra, i poza tym… jest sprawa, bo jakby… Co, jeśli nigdy wcześniej nie grałem w kręgle?
Asker i Warren spojrzeli po sobie.
– Nigdy, nigdy? – upewnił się Asker. Joshua pokręcił głową i chłopak od razu poklepał go po ramieniu. – Nie martw się, nauczymy cię. Jesteśmy świetni, jeśli chodzi o uczenie, a Warren gra w kręgle lepiej niż w szachy. Ale tam też kantuje, żeby nie było.
Wszyscy się roześmiali. Joshua obejrzał się przez ramię na powoli oddalający się budynek główny. Przyjechał do kampusu dopiero wczoraj, a czuł, jakby przeżył tu co najmniej dwa tygodnie. Pamiętał, jak martwił się, że nie przejdzie egzaminu wstępnego.
A teraz szedł do działu fizycznego w niebieskiej koszulce, z dwoma kolegami, którzy chyba go lubili, i z którymi wieczorem szedł na kręgle.
Zdecydowanie mogło być gorzej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

źródła: x, x, x, x, x, x. Gif w nagłówku pochodzi z piosenki faded i został stworzony przez użytkowniczkę Teru97 w tym wątku. Wszystkim serdecznie dziękuję!