Istniała tylko jedna rzecz, której Joshua nienawidził bardziej od chodzenia – zmrok.
A tak się składało, że właśnie zaczynało się ściemniać.
Boleśnie westchnął, widząc słońce powoli znikające za horyzontem. Jeśli nie brać pod uwagę osiemdziesięciu godzin przygotowywań i miliona prób rozpalenia ognia, noc miała jakąś zaletę – odpoczynek. Zwłaszcza w obliczu nóg bolących chyba we wszystkich możliwych miejscach.
Wyminął czerwony samochód i przeszedł jeszcze trochę, po czym zszedł na pobocze. Spojrzał na dosyć głęboki rów i gniewnie wypuścił powietrze. Przeskoczył na drugą stronę, omal nie lądując w brudnej wodzie. Zaklął pod nosem, podrzucił plecak, nieco wyregulował ramiona i ruszył dalej. Musiał znaleźć jakieś przystępne miejsce, nim całkowicie się ściemni.
Na szczęście tym razem nie było potrzeby szukania jagód, borówek czy czegokolwiek, co rosło w lesie, a kiedyś o tym słyszał. Już dawno stwierdził, że jeśli będzie głodny, pozostałości chipsów Wiktora powinny mu wystarczyć. O wodę zbytnio się nie martwił, pewnie płynął tu jakiś strumyk. Pozostawała tylko kwestia schronienia i ogniska.
Ogarnęła go frustracja na samą myśl o ognisku. W te kilka dni nie został najlepszym survivalowcem, ale szybko zrozumiał, że w takim świecie zapalniczka lub zapałki były na wagę złota.
Przeszedł jeszcze spory kawałek w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Najgorsze było to, że był o krok od słuchania muzyki – miał telefon i słuchawki, ale najwyraźniej na darmo. Nawet jeśli udało mu się złapać zasięg, internet nie działał, a Iwan w pobranych miał samo techno. Co jak co, ale Joshua nie był jeszcze aż tak zdesperowany.
Ciągle miał cichą nadzieję, że uda mu się znaleźć rzekę – aż wreszcie okazało się, że nie była to płonna nadzieja. Odruchowo się uśmiechnął, gdy tylko usłyszał szumiącą wodę, a chwilę później zza zarośli wyłoniła się tafla wody. Odetchnął z ulgą, wyłamał palce i już w drodze wyciągnął butelkę. Opróżnił ją do dna, przetrzymując wodę w ustach.
Napełnił butelkę, szczelnie ją zakręcił i wsadził z powrotem do plecaka.
Zawahał się. Spojrzał na rzekę, w stronę słońca, potem rozejrzał się wokół. Przeczesał włosy. To będzie musiało wystarczyć.
Odłożył plecak pod jedno z drzew najbliżej brzegu. Kiedy rozpoczął poszukiwania suchych gałązek, nie myślał o niczym. Zajęło mu to trochę czasu, ale gdy tylko zebrał odpowiednio duży stosik, wyciągnął zardzewiałą zapalniczkę i zobaczył pierwszą iskrę, poczuł się naprawdę dumny z siebie. Otarł czoło, przeczesał włosy, rozejrzał się.
A to jeszcze nie był koniec.
Zdecydowanie szykował się długi wieczór.
Niebo było już czarne, gdy Joshua kończył mocowanie najbardziej prowizorycznego szałasu świata złożonego z gałęzi i… więcej gałęzi. Cofnął się o parę kroków, żeby ocenić swoją pracę – nie musiał być wybitnym krytykiem i architektem, żeby stwierdzić, że nie wyglądało to najlepiej, ale nie taki był cel. To miało działać. I teoretycznie działało, przynajmniej na razie. Po chwili zawahania upewnił się jeszcze, że wszystko się trzymało.
Jedna z gałązek spadła. W ślad za nią na ziemi znalazła się druga.
Westchnął.
Trzymało się… mniej więcej. Zawsze ten cudowny szałas mógł się rozlecieć w całości.
Joshua dołożył drewna do ogniska, poszedł po plecak i usiadł pod dachem. Objął kolana dłońmi i beznamiętnie zaczął wpatrywać się w ogień. Dopiero po paru sekundach, gdy względnie udało mu się ogrzać zmarznięte palce, niepewnie sięgnął po telefon.
Trzy kreski.
Ale zostało tylko dwadzieścia osiem procent baterii.
Lepiej już nie będzie.
Odblokował telefon, ignorując tapetę z czarnym psem z wywalonym językiem i trzy nieodczytane wiadomości. Włączył odpowiednią aplikację i chwilę zawisł z palcem nad ekranem. Wreszcie z mocno bijącym sercem zaczął wybierać numer.
Wziął głęboki wdech. Zawahał się przed naciśnięciem zielonej słuchawki.
Nawet nie wiedział, co to był za numer. Niby miał tam zadzwonić w razie czego, ale co, jeśli było już za późno?
Zabębnił palcami o udo i wypuścił powietrze z ust. Odliczył do dziesięciu.
I wtedy nacisnął tę głupią słuchawkę.
Wydawało mu się, że minęła wieczność, nim w słuchawce usłyszał:
– Dzień dobry, centrum ogrodnicze Ziarenko, w czym mogę pomóc?
Zamurowało go.
Miał wrażenie, że zapadł się pod nim grunt.
Nie wierzył własnym uszom. To nie mogło być centrum ogrodnicze. Cholera, to NIE MIAŁO BYĆ centrum ogrodnicze. To miał być jakiś megatajny numer do… Tak naprawdę nawet nie wiedział do czego. Nigdy mu tego nie wyjaśniła.
Może źle zapamiętał numer? Może faktycznie było za późno?
Miał ochotę zgnieść ten telefon i wyrzucić go do rzeki. Wściekle zacisnął zęby.
– Przepraszam, ja… – bąknął, zakłopotany i poirytowany. – Pomyłka – rzucił jeszcze i od razu się rozłączył.
Wziął głęboki wdech.
Świetnie.
ŚWIETNIE.
Po prostu fantastycznie.
Wplótł palce we włosy, mocno pociągnął i jeszcze raz zaczerpnął powietrza. I co miał teraz robić? Te cztery dni minęły mu z myślą, że jeśli coś miało go uratować, to właśnie ten numer, który nie dość, że mu nie pomógł, to okazał się być tak niepotrzebnym miejscem z tak drażniąco i denerwująco przygłupią nazwą, że aż mu się to nie mieściło w głowie.
Ta. Gorzej już być nie mogło.
Ratunku nie było, siedział pod jakimś nędznym szałasikiem z nędznym ogniskiem w samym środku bułgarskiego lasu. Potem przypomniał sobie to, co na pamiątkę zostawiło mu siniaki na brzuchu. I to, co zrobił dzisiaj – to, dzięki czemu mógł nie zamarznąć w nocy.
Zadrżał.
Zupełnie jakby całe niebo zwaliło mu się na głowę.
– Co do…
Sufit się zawalił. Spróchniałe drewno, mech i drobne gałązki spadły prosto na niego.
Joshua, mrucząc pod nosem mnóstwo niekulturalnych słów, trochę zbyt gwałtownym ruchem zrzucił z siebie chyba cały las. Wstał, otrzepał kolana i obrzucił szałas rozwścieczonym spojrzeniem.
Jeszcze lepiej.
Jeśli wszechświat właśnie chciał mu coś udowodnić, to doskonale mu się udało.
Joshua kopnął gałęzie i syknął. Jedna z nich boleśnie przejechała mu po skórze. Zaczerpnął powietrza, sięgnął po plecak i usiadł po drugiej stronie ogniska, skierowany w stronę rzeki.
Wszystko było takie spokojne. Woda w rzece szumiała nieustannie, całkowicie niezmiennie. Świerszcze przygrywały już od paru godzin, cykały cykady, ale odgłosy żab czy sów wydawały się zarezerwowane tylko dla nocy. Powietrze było ciepłe, temperatura spadła zaledwie o parę stopni. Znów zahukała sowa, zaćwierkał jakiś ptaszek. Coś zaszeleściło.
Jednak Joshua wyrywał wszystko, co wpadło mu w ręce – od drobnych traw po mech i nieliczne kwiatki. Ze wzrokiem wbitym w wodę, rozrywał rośliny w dłoniach. Ciskał je w stronę rzeki, ale lądowały parę centymetrów przed nim. Miał lekko przyspieszony oddech, coraz szybciej przebierał rękami. Wreszcie złapał jakiś kamień.
Przypomniał mu się pies.
Podrzucił kamień w dłoni i z całej siły rzucił go przed siebie. Wylądował w wodzie z cichym chlupnięciem. Zaraz za nim poszedł drugi, potem trzeci i czwarty.
Wtedy Joshua przeczesał włosy i schował twarz w dłoniach.
Cholera jasna.
Pokręcił głową, zaczerpnął powietrza i sięgnął po plecak. Starannie próbował unikać dwóch rzeczy, które przyprawiały go o zawroty głowy, i wyciągnął paczkę chipsów. Serowe.
Uśmiechnął się.
Idealne dla takiego frajera jak Wiktor.
Jednak gdy tylko poczuł mocny zapach, żołądek związał mu się w supeł, a w gardle urosła gigantyczna gula. Co musiał zrobić, żeby to zdobyć?
Z drżącym oddechem wsadził chipsy z powrotem do plecaka. Poradzi sobie bez nich. Zamknął plecak, wziął głęboki, uspokajający wdech i położył się na ziemi. Podłożył sobie plecak pod głowę.
Zaczął wpatrywać się w bezchmurne, rozgwieżdżone niebo.
A może tamtej nocy wcale nie śniły mu się strzały?
Nieważne.
Najpierw zginął tata. Z jakiego powodu? Joshua zdążył tylko zrozumieć, że gangsterzy chcieli się go pozbyć… Na samą myśl dreszcz przebiegł mu po plecach. Później uciekli z mamą, goniła ich policja, polecieli do Bułgarii… Policja wciąż ich ścigała, ale teraz ścigają ich też gangsterzy. Zwłaszcza po tym spotkaniu, które…
A potem jakiś facet zabił mamę. Tak po prostu ją zastrzelił.
Wszystko z powodu tej przeklętej teczki, którą Joshua miał w plecaku. Wszyscy mówili o tajemnicach państwowych, bezpieczeństwie międzynarodowym… ale takie informacje nie leżą na wierzchu, skąd rodzice mieliby je wziąć?
Coś mu nie pasowało.
Joshua przewrócił się na drugi bok.
Gdyby tylko miał dostęp do internetu… Gdyby tylko miał laptopa. Czemu go nie wziął? Nie dość, że była to jedyna coś warta rzecz, to teraz mógłby rozwiązać tę sprawę całkowicie inaczej.
Ciekawe, czy jeszcze go szukali.
A co, jeśli tak? Co, jeśli go znajdą? Z tego, co mówił Stefan, nie wiedzieli o wydarzeniach w lesie…
A jeśli wiedzieli?
Jeśli wiedzieli, że zabił człowieka? Co się z nim stanie?
Znów przewrócił się na drugi bok.
Nie mógł o tym myśleć. Musiał się skupić na tym, co będzie dalej. Teraz, kiedy miał pieniądze, mógłby złapać autobus lub pociąg, tylko że tu nic nie jeździło… Gdyby jeździło, może udałoby mu się przekroczyć granicę… a potem zostałby powrót do Cardiff i…
Przełknął ślinę.
Gdyby tylko ten cholerny telefon zadziałał. Był niemal pewien, że mama nie kazałaby mu go powtarzać dwieście razy, jeśli byłby to numer do centrum ogrodniczego z tą przygłupią nazwą.
Położył się na plecach i wsłuchał w odgłosy przyrody. Drżał przy każdym szeleście. Z tyłu głowy nieustannie miał jedno: może gangsterzy jakimś cudem go znaleźli? A może nauczycielka albo Stefan zadzwonili na policję i właśnie szukała go cała kawaleria?
Nieznacznie uśmiechnął się do gwiazd.
Nigdy by się nie spodziewał, że skończy w taki sposób – jako uciekinier ścigany listem gończym z Interpolu, którego chce dorwać także gang. I z jakąś podejrzaną teczką w plecaku, z informacjami, które teoretycznie mogłyby zmienić cały świat, a przynajmniej tak to sobie wyobrażał. I z przeklętą spluwą, której nawet nie umiał dobrze obsłużyć.
A cały świat uważał go za szalenie niebezpiecznego, młodego Rambo.
To szaleństwo. Niesamowicie ponure szaleństwo.
Splótł palce i głęboko westchnął.
Czas na decyzję. Jeśli jutro ruszy z samego rana, może uda mu się znaleźć jakąś stację albo przystanek, w ostateczności zapyta kogoś o drogę. Resztą będzie się martwił później.
*
Ocknął się parę godzin później z dziwnym niepokojem w sercu. Ognisko już dogasało, rzeka niezmiennie szumiała, kwiliły nocne ptaki.
Ale mimo to Joshua zmarszczył brwi i natychmiast się rozbudził. Założył plecak najciszej, jak potrafił, i powoli wstał. Odruchowo sięgnął do kieszeni.
Obudził go nietypowo głośny szelest.
Odwrócił się twarzą do zagrożenia i przełknął ślinę. Serce podeszło mu do gardła.
To mogło być jakieś dzikie zwierzę, które właśnie postanowiło sobie na niego zapolować.
To mógł być jakiś króliczek, który postanowił urządzić sobie w nocy spacerek.
To mógł być jakiś człowiek. Joshua zaszedł za skórę tylu ludziom, że wolał nawet nie myśleć, kto konkretnie.
A potem przypomniał sobie o tym czerwonym aucie i przeklął w myślach własny idiotyzm.
Początkowo chciał krzyknąć coś w stylu: mam broń, ale szybko zrezygnował. Powoli się wycofywał, z rękojeścią noża w dłoni. Modlił się w duchu, żeby tylko mu się przesłyszało…
To na sto procent były kroki.
Joshua zdążył wycofać się w cień, kiedy w nikłym blasku wyłoniła się jakaś postać. Rozejrzała się, powiedziała coś po bułgarsku. Kobieta. Brzmiała na przestraszoną.
Ale serce Josha biło jak oszalałe, a rozum wręcz krzyczał, żeby uciekał. Szedł coraz szybciej i ostrożnie stawiał kroki. Ciągle miał na oku kobietę. Modlił się, żeby tym razem stopy go nie zawiodły. Oddychał najciszej, jak potrafił.
Kobieta zaczęła iść dalej, w jego stronę.
Joshua przyspieszył kroku. Serce przyspieszyło mu jeszcze bardziej, krew zaczęła szumieć w uszach. Błagał w myślach, żeby zawróciła. Czemu musiała przyjść akurat tutaj?
Odwrócił się i przeszedł parę kroków.
Potknął się o ukryty w ciemnościach korzeń i poleciał do przodu.
Serce na moment mu się zatrzymało. Pod jego stopami nie było niczego.
Poczuł ból, gdy gałęzie wystające z niemal pionowej ściany wąwozu smagały go po policzkach i rękach.
Nie czuł już niczego, gdy spadł z pięciu metrów i uderzył głową w kamień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz