– To jak myślisz, jesteśmy w stanie ubić interes?
Linnette wsparła dłonie na biodrach i wbiła znaczące spojrzenie w Steve’a.
– To nie zależy tylko ode mnie – zauważyła powoli.
Steve pokiwał głową i odchrząknął. Przez długą chwilę wpatrywał się w przestrzeń ponad głową Linnette. Wreszcie zakasał rękawy, uśmiechnął się przelotnie i skinął na Billa. Linnette kątem oka obserwowała, jak znika za samochodem i zaczyna mocować się z bagażnikiem. Przestąpiła z nogi na nogę i już otwierała usta, gdy odchrząknął.
– Ja myślę, że tak. Szef też myśli, że tak. W końcu nie ma to jak zapach ściśle tajnych rządowych papierów o poranku… – westchnął. Każde słowo nieznacznie przeciągał. – Sprawa jest taka: kiedy jechaliśmy tu z Billym, tak jakby się założyliśmy. Ja mam teorię, że to kontrakty na broń od ciapatych i… Jezu, jak to się nazywało… Billy? – Bill nie zdążył odpowiedzieć, bo Steve już ciągnął dalej: – Teoria Billa jest taka, że to dowody, ilu gliniarzy bierze w łapę. Ta nudniejsza. Pierwsza opcja może rozwalić nas wszystkich i to dosłownie, ale druga w sumie też jest fajna. Gliny muszą ginąć, no nie? – Uśmiechnął się Steve. Chwilę pomilczał, uważnie obserwując twarz Linnette, po czym klasnął w dłonie i z podekscytowaniem zapytał: – Ktoś zgadł, Linnie? W twoich rękach są moje dwa pensy.
Linnette posłała mu pełen profesjonalizmu uśmiech i na sekundę spuściła wzrok.
– Mieliście racje tylko w połowie.
– Czyli nie powiesz…? – odparł Steve smutno.
Kobieta westchnęła i wzniosła oczy ku niebu.
– Przecież doskonale wiesz, co mam przy sobie. Gdybyś nie wiedział, już dawno skończyłbyś te gierki, bo chciałbyś się do tego dobrać… i doskonale wiesz, ile to jest warte.
Usłyszała, jak coś spadło, ale nie zwróciła na to większej uwagi. Zaczerpnęła powietrza i sięgnęła do torebki. Chwilę przetrząsała jej zawartość, jakby demonstracyjnie hałasując przy tym kosmetykami, portfelem i milionem innych drobiazgów. Czuła na sobie błyszczące, ożywione spojrzenie Steve’a, ale bez trudu je ignorowała. Wreszcie niespiesznie do niego podeszła i gdy już wyciągał ręce, wyminęła go z pełną obojętności miną i rzuciła na maskę srebrnego bentleya białą teczkę.
Steve mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, zacisnął pięść z infantylną wręcz radością i okręcił się na pięcie. Wyciągnął rękę po teczkę, ale Linnette zwinnie ją odsunęła. Wbiła w Steve’a stanowcze spojrzenie i powoli pokręciła głową. Zupełnie jakby odbierała dziecku cukierka.
– A pieniądze?
Gdy Steve lekko się uśmiechnął, głęboko westchnęła. Znów wyciągnął dłoń po teczkę, Linnette znów ją odsunęła. Odetchnęła, na sekundę przymknęła oczy. Przeczesała wolną dłonią długie włosy i spokojnie spojrzała na Steve’a. Na ustach nie miała już uśmiechu.
– Miałbyś to dwa dni temu – zaznaczyła – gdyby nie pewien incydent.
Steve spojrzał na nią z zaskoczeniem.
Ewidentnie udawanym.
– O co chodzi?
Przez twarz Linnette przemknął cień. W jej oczach zatańczyła głęboka furia, pełna goryczy czarna nienawiść… ale tylko na ułamek sekundy.
Zabębniła paznokciami o maskę auta.
– Zastanawia mnie, co się stało – zaczęła powoli. Miażdżyła Steve’a spojrzeniem. Sekundę się wahała, potem wzięła głęboki wdech… – Johnny zabił Amadeusa. – Steve chciał się wtrącić, ale powstrzymała go gestem. – Później uciekł, zadzwonił na policję i powiedział, że to ja go zabiłam, bo nie chciałam dzielić się pieniędzmi albo w ogóle nie wziąć pieniędzy ze sprzedaży tego? – Stuknęła w teczkę. – Dobrze myślę?
Steve zmarszczył brwi.
– Linnie, złotko, po co Johnny miałby tak zrobić? Kto ci nagadał takich głupot? – spytał z zaskoczeniem. – Przecież jesteście przyjaciółmi…
– Doprawdy? – Linnette gorzko się zaśmiała. – Wiesz, teczka nadal jest w moich rękach – uśmiechnęła się – i aktualnie nie jestem pewna, czy na pewno chcę wam ją oddać.
– Przecież jesteście jednymi z nas! – zawołał Steve z przejęciem. – Ty jesteś jedną z nas!
– Czyżby? – Linnette uniosła brew. – Steve, pieniądze.
Steve westchnął i pokręcił głową.
– Dobra, Billy, dawaj forsę. Dziewczyna się niecierpliwi.
Bill wyszedł zza samochodu z dwoma metalowymi walizkami. Postawił je parę metrów przed Linnette, na co Steve zacmokał ze zniecierpliwieniem, mruknął coś pod nosem i pospiesznie poszedł po jedną z walizek z szerokim uśmiechem na ustach. Udał, że zgiął się pod jej ciężarem. Zaśmiał się z własnego żartu i jeszcze wesoło prychał, gdy stawiał walizkę na maske samochodu. Wziął głęboki wdech i teatralnym ruchem ją otworzył.
– Dwadzieścia tysięcy w banknotach – powiedział radośnie. – Możesz przeliczać, wszystko się zgadza.
– Miała być całość – spostrzegła Linnette.
Steve odchrząknął. Wpatrzył się w Linnette, a gdy ta skinęła głową, odchrząknął i odpowiedział:
– Resztę przelejemy ci na konto za jakiś czas, dla bezpieczeństwa. Dostaniesz swoje dwa miliony, na spokojnie. – Uśmiechnął się. – W końcu Amadeus nie na darmo zginął, no nie? Nie ma to jak pieniądze. – Zaśmiał się. Demonstracyjnie złapał plik banknotów i przyłożył je do serca.
Linnette zacisnęła usta. Za wszelką cenę próbowała nie okazywać emocji ani nie zareagować gwałtownie – nawet jeśli Steve wydawał się wiedzieć coś więcej.
– Ufam ci – powiedziała tylko.
Spojrzała na walizkę wypełnioną plikami banknotów. Zacisnęła usta i przeniosła wzrok na teczkę. Chwilę stała nieruchomo i myślała tylko o jednym: udało się. Naprawdę się udało. Ale koszty…
Wzięła głęboki wdech i powoli przesunęła teczkę ku Steve’owi.
Na twarzy mężczyzny stopniowo rozjaśniał się szeroki uśmiech. Sięgnął po teczkę, ale w połowie drogi znieruchomiał. Zerknął na Linnette. Kobieta przewróciła oczami.
– Wszystko jest w porządku. Możesz sprawdzić, jeśli mi nie ufasz.
Steve odchrząknął i pokręcił głową.
– Podstawą transakcji jest zaufanie – stwierdził filozoficznym tonem, po czym wsadził kciuki w szlufki jeansów. – Ufam ci. Naprawdę. Nie mam żadnych powodów, żeby tego nie robić, w końcu pracujesz z nami już parę lat i nigdy nas nie zawiodłaś.
Posłał krótkie spojrzenie Billowi. Linnette to zauważyła i zmarszczyła brwi. Odruchowo zacisnęła pięści i przestąpiła z nogi na nogę.
– Wiesz, Linnie, wykradliście z Amadeusem i młodym ściśle tajne papiery, potem zjechaliście pół Europy z czymś, co całkowicie mogłoby odmienić Zjednoczone Królestwo, w najgorszym razie doprowadzić do zamieszek, bla, bla, bla… Szanuję cię za to, zresztą podobnie jak Amadeusa. – Steve wzruszył ramionami. – Teraz jesteś tutaj, żeby nam dać te papiery. Z pewnością myślisz, że je oddasz i odejdziesz z pieniędzmi, mając przy tym kilka innych profitów, my odejdziemy z informacjami i wkrótce się odezwiemy… Jest tylko jeden mały problem. Albo dwa.
Steve nieznacznie się odsunął i nieustannie utrzymując kontakt wzrokowy z Linnette, powoli zamknął walizkę i podał ją Billowi. Odchrząknął.
– Tak naprawdę to my odejdziemy i z papierami, i z pieniędzmi, i z wieńcem laurowym, jeśli będzie trzeba, a ty nie odejdziesz z niczym.
Wypowiedział to tak beztrosko, jakby właśnie oznajmiał, że już piąty raz w tym roku wyjeżdża na Malediwy.
Twarz Linnette drgnęła.
– Że co?
Steve założył dłonie na piersi. Westchnął.
– Dobrze wiesz, Linnie, że ja nie jestem człowiekiem, który chowa urazę – stwierdził powoli. Odsunął się parę kroków od Linnette. – Szkopuł nie tkwi w tym, ja nic do ciebie nie mam. – Uniósł ręce. – Chodzi mi o wagę tej naszej fantastycznej transakcji. Wiesz, to nie jest jakaś tam sprzedaż pasty do podłóg. Ani nawet narkotyków czy kałachów dla Talibów. Przy sprzedaży rzeczy TEJ wagi najważniejsza jest jak najmniejsza ilość świadków.
Linnette przeczesała włosy niby nonszalanckim, pełnym spokoju gestem. W rzeczywistości intensywnie myślała. Słowa Steve’a przestawały jej się podobać.
Wzrok miała nieruchomo wbity w Steve’a – rejestrowała jego każdy nawet pozornie nieważny ruch, choćby drgnięcie nosa. Była przy tym cała napięta. Steve tymczasem wyglądał jak magik, który tłumaczył widowni, co wydarzy się za chwilę. Gdy Linnette otworzyła usta, przyłożył palec do warg.
– Po pierwsze: dzięki waszej pięknej ucieczce glinom udało się znaleźć jakieś powiązania z nami, a to generuje duże ryzyko… ale na to moglibyśmy przymknąć oko. Po drugie: Bill jest, no, nie oszukujemy się, trochę głupi. – Spojrzał znacząco na Billa. – Jestem ja, moja osoba odpowiada za pewność naszego kontraktu. Jesteś ty, która dostarcza towar. I powiem tak: jest tu o dwóch świadków za dużo, a świadkowie to zawsze potencjalne zagrożenie. – Steve wzruszył ramionami, po czym złożył ręce. – Cóż, Linnie, taki świat.
Pot wstąpił Linnette na czoło.
– Steve, przecież…
– Cicho – przerwał ze zniecierpliwieniem. – Tymi dwoma niepotrzebnymi świadkami nie jestem ani ja, ani Bill. Powiedzmy, że ty tak czy siak trafiłabyś za kratki na resztę życia. Środki ostrożności – podkreślił. Nim Linnette zdążyła się odezwać, Steve już kontynuował: – Jak możesz się domyślać, ty jesteś jednym ze świadków. Jest jeszcze drugi.
Linnette zmarszczyła brwi.
– Drugiego przyłapaliśmy na szpiegowaniu. – Steve uśmiechnął się słodko. – Ray, dawaj młodego!
*
Ray wyprowadził Joshuę na środek.
Chłopak szedł bez oporów, z ręką na ustach, pistoletem przy skroni i zakrwawionym policzkiem. Oczy miał zaszklone, cały się trząsł. Krew nieustannie pulsowała mu w uszach, z sekundy na sekundę coraz głośniej. A gdy popatrzył na matkę dosłownie na ułamek sekundy, serce zatrzepotało mu jeszcze szybciej – wręcz nienaturalnie szybko. Miał wrażenie, że zginie nie od kuli, a przez serce, i to w ciągu najbliższych pięciu minut.
Słuchał rozmowy od samego początku.
I nie mógł w to uwierzyć.
Już nawet nie wiedział, co było największym problemem w tej sytuacji. Wydawało mu się, że niczego już nie wiedział.
Nic się nie udało, a on znacząco się do tego przyczynił.
Kiedy znów, na ułamek sekundy, skrzyżował spojrzenie z matką, wstrząsnął nim niemy spazm. Ściągnął brwi, próbował przeprosić, ale matka tylko nieznacznie pokręciła głową i odwróciła wzrok. Odruchowo cały zadrżał i pociągnął nosem.
Ray mocniej docisnął mu lufę do głowy.
Joshua z trudem przełknął ślinę.
Matka dumnie uniosła spojrzenie.
– Przecież mogliście zabić nas już wcześniej – wycedziła powoli. – Musieliście nasyłać na nas cały Interpol? Liczyliście, że policja zrobi robotę za was?
– Niby tak, niby nie. – Steve wzruszył ramionami. – Ale po co tak ostro?
– Bo nagle się okazało, że…
– Tak naprawdę wszystko stało się trochę za szybko – przerwał Steve ze zniecierpliwieniem. – I tak wciąż ryzykujemy tym, że nas z tym powiążą… Ale wracając do pierwszego pytania, to młodego mogliśmy złapać już wcześniej, długo jest poza domem. Nie myślałaś, żeby mu o coś o tym powiedzieć?
Joshua zadrżał. Ray lekko się zaśmiał.
Przez sekundę wydawało się, że matka chciała to skomentować, ale natychmiast zamknęła usta. Zrobiła krok w stronę Steve’a i pokręciła głową.
– Steve, nie musisz tego robić – powiedziała zdecydowanym głosem.
Steve uśmiechnął się.
Wyciągnął pistolet zza paska i wycelował w matkę płynnym, pewnym ruchem.
– Na kolana.
Joshua zamarł. Wpatrywał się w matkę z myślami pędzącymi tam i z powrotem. Wymyśli coś. Musiała coś wymyślić. Błagał w myślach, żeby coś wymyśliła. Walące serce, żołądek w supeł, zaciśnięte usta, ściągnięte brwi. Łzy podchodziły mu do oczu, ale zimna lufa skutecznie je powstrzymywała. Drżały mu nogi i wydawało mu się, że zaraz straci równowagę. Nie wiedział, co się stanie.
Pewnie nic dobrego.
Nie miał bladego pojęcia, czy i tym razem wyjdą z tego cało.
Pewnie nie.
Pożałował, że w ogóle tu przyszedł; pożałował, że nie zaufał; pożałował, że parę dni temu wszystko wywróciło się do góry nogami i miało się skończyć tutaj, w jakimś opuszczonym budynku w Bułgarii.
Ale cierpliwie czekał, bo nic innego już mu nie zostało.
Matka gorzko się zaśmiała.
– Steve, co ty, żartujesz sobie? – prychnęła. – Nie pamiętasz Jemenu? Idaho? Londynu? Przecież współpracowaliśmy tyle razy, a ty chcesz mnie tak po prostu zabić?
Steve przełknął ślinę.
– Na kolana – powtórzył groźnie. – Szef kazał. Nie ja decyduję.
Uniosła brew.
– Szef?
– Poza tym lubię widowiska – rzucił nerwowo Steve. Ponaglił ją ruchem lufy. – Na kolana.
– Słyszałeś – szepnął Ray do Josha. – Na kolana, gówniarzu.
Joshui jednak wydawało się, że w tym samym dostrzegł, że matka niemal nieruchomo pokręciła głową… i sam nie wiedział, co robić. A co, jeśli ten psychol pociągnie za spust? Tak po prostu? Przecież oboje byli na muszce, Ray miał palec na spuście… Może…
Koło ucha zabrzęczała mu zabłąkana ucha, która wleciała prosto w pajęczynę rozciągniętą na sąsiednim filarze. Wiatr nieznacznie poruszał folią przybitą do wąskiego okna.
Ray mocno popchnął Joshuę na ziemię. Nie trzymał mu już dłoni na ustach, nie przytrzymywał go za szyję, nie dotykał spluwą. Joshua wiedział jednak, że stał tuż za nim, gotowy do oddania strzału.
Trzęsły mu się ręce. Mało powiedziane – trząsł się cały. Drżał mu nawet oddech, drżało spojrzenie, dłonie pociły się coraz mocniej z sekundy na sekundę.
I przeklinał się za to, że w ogóle poszedł za matką. Przeklinał całe życie, siebie, cały świat, matkę, tych dwóch świrów, ludzi, którzy wymyślili broń palną i tego pająka, który przebiegł po podłodze tuż przed nim.
Steve teatralnym ruchem odbezpieczył broń. Nim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, matka odezwała się:
– Lubisz widowiska, tak?
Złapała za zamek pistoletu i mocno szarpnęła w bok. Huk wystrzału przeszył powietrze. Już trzymała broń – odwróciła się i strzeliła w stronę Josha. Chłopak usłyszał za sobą zdławiony okrzyk, a gdy się obejrzał, Ray cofał się w panice i trzymał za bark. Spod palców ciekła mu krew. Joshua zobaczył, jak pistolet spada na ziemię.
Skrzyżowali spojrzenia.
Joshua nie wiedział, co się dzieje. Niewyraźnie usłyszał polecenie matki i bez zastanowienia sięgnął po broń. Nawet nie wiedział, kiedy udało mu się podejść do matki i podać spluwę. Coś świsnęło tuż nad jego głową. Poczuł tylko wiatr.
A potem padł na ziemię i odsunął się do tyłu.
Matka wymierzyła i w Raya, i w Steve’a.
– Linnie… – zaczął Steve pojednawczo.
Joshui zatrzepotało serce, gdy matka tylko słodko się uśmiechnęła. Zobaczył, jak Bill ruszył w jej stronę z kijem bejsbolowym.
Odwróciła się i trzasnęła Billa łokciem w nos. Trysnęła krew, rozległ się upiorny trzask. Matka poprawiła jeszcze mocnym walnięciem kolbą pistoletu.
Bill zatoczył się do tyłu, ale te dwa ciosy nie posłały go na ziemię. Wypuścił tylko kij bejsbolowy. Nim zdążył się ruszyć, na Linnette natarł Ray.
Joshua nie tracił czasu i gorączkowo odsunął się do tyłu, aż poczuł na plecach drzwi bentleya. Przełknął ślinę i nerwowo zaczął przygryzać wargi do krwi. Gorączkowo zastanawiał się, czy powinien coś zrobić – ale co?
Bill szybko doszedł do siebie. Gdy matka wymieniała z Rayem serię szybkich ciosów, złapał ją za szyję i zaczął dusić. Wystarczyły dwa mocne szarpnięcia, by matka mogła wykręcić rękę napastnika. Bill ryknął z bólu. Joshua usłyszał przerażający dźwięk ramienia wyrwanego ze stawu.
Ray wykorzystał tę chwilę i zaczął bić Linnette w brzuch.
Joshua nie widział, jak matka upadła na ziemię, a wraz ze sobą posłała tam Raya. Dostrzegł Steve’a, który powoli zbliżał się do leżącego na podłodze pistoletu.
Nie mógł pomóc w samej walce, to było pewne.
Ale mógł uratować matkę. I przy okazji siebie także.
Zaczerpnął powietrza, wstał i mimo drżących nóg ominął Billa, którego lewe ramię smętnie zwisało wśród torsu. Obserwował glocka, którego miał już prawie na wyciągnięcie ręki… Cały zadrżał. Spróbował się uspokoić i policzyć w myślach do dziesięciu, ale nic to nie pomogło.
Odruchowo się skulił.
Huk wystrzału wwiercał mu się w uszy, sprawiał, że cały świat na krótką chwilę jakby zwariował. A potem dostrzegł, gdzie wylądowała kula.
Wbiła się w beton kilka centymetrów przed jego kolanami.
Zbladł.
Wypadałoby się pospieszyć.
Podczołgał się do pistoletu. Gdy go podniósł, serce biło mu jak oszalałe, ramiona mu drżały, a broń ważyła dziesięć ton. Mimo to wstał.
Wymierzył w Steve’a.
Kątem oka obserwował matkę, która właśnie mocno złapała Raya za głowę. Usłyszawszy chrupnięcie, Joshua lekko się zachwiał, ale ktoś szybko odwrócił jego uwagę.
– Nie zrobisz tego, młody – rzucił kpiąco Steve. – Wiesz, że to nie zabawka?
Nie zrobiłby. Nie dałby rady pociągnąć za spust i doskonale o tym wiedział. Nie wiedział nawet, czy broń była odbezpieczona. Nie wiedział, co tam robił.
Przemknęło mu przez myśl, że w grach wszystko wyglądało prościej i że zawsze chciał przeżyć coś takiego. Teraz uświadomił sobie, że w rzeczywistości to wcale nie było takie kolorowe – a nawet pragnął to jak najszybciej zakończyć.
Stali po obu stronach matki, mierząc do siebie. Steve wyglądał na rozbawionego widokiem dzieciaka ze spluwą, który w tamtej chwili pewnie nawet nie pamiętał, jak się nazywał. I chyba tylko dlatego jeszcze nie strzelił do Linnette.
– Dawaj, młody, strzelaj! – krzyczał Steve. – Pewnie już dawno masz pełne spodnie!
Może i miał, ale to nie było ważne.
– I tak byś tego nie zrobił!
– Ja nie – rzucił Joshua najswobodniejszym tonem, na jaki było go stać. Za wszelką cenę próbował opanować drżenie głosu. – Ale ona tak.
Ta chwila wystarczyła, by matka zdążyła dopaść Steve’a. Znów złapała pistolet za zamek, równie skutecznie przekierowała lufę w górę. Pistolet wystrzelił wysoko ponad głowę Linnette. Spróbowała uderzyć Steve’a lewym prostym, ale zablokował cios. Linnette to wykorzystała i mocno kopnęła go w bok. Glock wypadł mu z ręki. Matka złapała go w locie… ale Steve w ostatniej chwili zdążył go odrzucić.
– Może pięści? – Uśmiechnął się, zadyszany.
– Pewnie – odparła matka. Odgarnęła włosy z twarzy.
Steve od razu rozpoczął serię szybkich ciosów. Matka z łatwością blokowała wszystkie, ale Steve nie odpuszczał. Trafił kobietę w szczękę, co chyba mocno ją rozzłościło.
– Na trzy rzucasz! – powiedziała szybko, zerkając w stronę Josha. Kosztowało ją to oberwanie od sierpowego.
Joshua zmarszczył brwi.
Co miał rzucić?
I wtedy zorientował się, że wciąż miał pistolet w dłoni. Zaklął pod nosem, przeczesał włosy. Jeśli broń nie była odbezpieczona…
– Trzy!
Linnette mocno kopnęła Steve’a w brzuch. Zmusiła go do odsunięcia się o parę kroków. Obróciła się do Josha. Zaklął się na wszystkich bogów i rzucił pistolet. Jeszcze raz zaklął się na wszystkich bogów.
Dwie sekundy później usłyszał dwa przytłumione strzały. Oba posłały Steve’a na ziemię. Joshua znieruchomiał, obserwując, jak Steve uderza w ziemię i wzbija w powietrze chmurę pyłu.
Coś błysnęło. Joshua spojrzał w lewo. Bentley odjechał. Joshua zmarszczył brwi i otworzył usta, ale natychmiast je zamknął. Serce zabiło mu szybciej. Co do…
Rozejrzał się. Bill leżał obok, łkając. Ray wciąż leżał bez ruchu, a Steve…
W tym samym momencie matka podeszła pewnym krokiem do Billa i wykręciła mu drugą rękę. Popchnęła go na brudną, szarą ścianę.
– Był tu Kennedy? – wycedziła mu prosto do ucha. Bill nie odpowiadał, więc mocniej wygięła mu rękę… a potem puściła. Bill odetchnął, ale wtedy wsadziła mu spluwę do ust. – Zapytam jeszcze tylko jeden raz. Był tu Kennedy?!
– Mhm… – Bill przytaknął.
Matka siarczyście zaklęła i puściła Billa. Przeczesała włosy i schyliła się po białą teczkę. Spojrzała w stronę, z której dobiegał dźwięk silnika. Pokręciła głową, znów przeklęła i pobieżnie przejrzała zawartość teczki, po czym wsadziła ją do torebki.
Dopiero wtedy podbiegła do Josha, który ledwo stał na nogach i myślał, że zaraz zwymiotuje. Albo zemdleje.
Delikatnie się uśmiechnęła. Z wargi ciekła jej krew, podobnie jak z łuku brwiowego.
– Dobrze się spisałeś – powiedziała tylko.
Joshui zakręciło się w głowie.
– Ja… ja przepraszam, że tu przyszedłem za tobą i… I to moja wina, ja… a, nie wiem – załamał mu się głos. – Przepraszam i…
Matka mocno przytuliła Josha. Zadrżał.
– To nie twoja wina. To by się stało z tobą czy bez ciebie, uwierz mi. Powinnam nabrać podejrzeń, gdy na spotkanie wybrali takie odludzie – szepnęła i pogłaskała go po głowie. – Już dobrze…
Joshua pokręcił głową.
– Bardzo mi pomogłeś – kontynuowała matka. Miała zachrypnięty głos. – Cieszę się, że przeszedłeś. Gdyby nie ty… – przerwała na chwilę. – Wiedziałam, że przyjdziesz. Dlatego nie zamykałam drzwi.
– Ale… – zdołał tylko wydusić.
– Na twoim miejscu zrobiłabym tak samo. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – A teraz wynośmy się stąd.
Joshua skinął głową. Matka puściła go i znów zwróciła się do Billa:
– Kluczyki.
– Nie wiem – wydusił Bill pomiędzy jękami bólu.
Matka odchrząknęła. Podeszła do niego, popchnęła go na ziemię i wbiła mu piętę w brzuch.
– Lepiej, żeby twoim następnym słowem było konkretne miejsce – warknęła. Demonstracyjnie sięgnęła po glocka i wymierzyła w głowę Billa.
– W bagażniku! – pisnął Bill.
Linnette głęboko westchnęła.
– Okej, rozumiem – powiedziała powoli. – Jeśli kłamiesz, wrócę tu za pół minuty i przestrzelę ci stopę. A kłamanie zdecydowanie ci nie idzie.
– Dobra, przepraszam! – zawołał Bill. – Są w stacyjce!
– I widzisz, jakie to proste?
🖤
OdpowiedzUsuń