Osiem godzin przed
– Joshua?
Leniwie otworzył jedno oko. Drgnął. Matka pochylała się nad nim ze skołowaną miną.
Głęboko westchnął i po chwili wahania podniósł się. Matka usiadła obok niego, z zaciśniętymi ustami, nieco blada. Nerwowo przejechała palcami po perfekcyjnie prostych włosach i podniosła wzrok. Przykryła makijażem wory pod oczami i była…
Joshua uniósł brwi i podrapał się po karku. Ostatni raz, gdy ją widział, wyglądała na najzwyklejszą zmęczoną życiem kobietę. Teraz coś się zmieniło. Coś. Usta pomalowane czerwoną szminką, idealnie wykonana reszta tego wszystkiego, co się robi na twarzy… Po co?
W głowie zapaliła mu się czerwona lampka.
– Za chwilę wychodzę – oznajmiła. – Muszę ci coś powiedzieć. Coś ważnego.
Joshui szybciej zabiło serce, a w oku pojawił się podekscytowany błysk, który szybko zgasł wraz z następnymi słowami matki.
– Gdyby stało się cokolwiek złego, dzwoń pod ten numer.
Podała mu dziewięć cyfr, potem dwa razy kazała powtórzyć. Joshua już miał to zrobić, gdy nagle pokręcił głową.
– Ale co miałoby się stać? – spytał powoli.
– Gdyby coś się stało – podkreśliła. – Po prostu na wszelki wypadek.
Joshua posępnie wpatrywał się w nią dłuższą chwilę, nim wreszcie bez przekonania skinął głową i powtórzył numer. Po paru razach recytował go już bez zająknięcia, ku ogromnej aprobacie matki. Uśmiechnęła się i wstała.
– Niedługo wrócę – obiecała.
Joshua wzruszył ramionami. Wziął laptopa na kolana.
– Joshua. Joshua, spójrz na mnie – dodała stanowczo. – Nigdzie nie wychodź, jasne?
Skinął głową. Odruchowo zabębnił palcami w klawiaturę i zaczął intensywnie klawiszować. Matka westchnęła, jeszcze raz na niego popatrzyła, otworzyła usta, nawet nieznacznie wyciągnęła rękę… ale jedynie znów westchnęła, potrząsnęła głową, wzięła z komody torebkę i wyszła.
Joshua spojrzał na drzwi. Odczekał trzy sekundy, nim odłożył laptopa na łóżko – od samego początku monitor był wyłączony. Pospiesznie włożył buty stojące obok łóżka, wepchnął sznurówki do środka i rozejrzał się po pokoju.
Nie było szans, że będzie tak po prostu czekał.
Wstał, spojrzał na drzwi i na łóżko. Może mógłby upozorować, że śpi, tak jak robili na filmach? Może nie było to najlepsze rozwiązanie, ale na pewno kupiłoby kilka sekund… A może odkręcić wodę w łazience?
Westchnął.
Totalna głupota. Nic mu to nie da. W najgorszym wypadku powie, że przeszedł się do automatów w recepcji.
Cicho nacisnął klamkę i równie cicho wyszedł z pokoju. W pierwszej sekundzie zdziwił się, że matka nie zamknęła drzwi, ale w drugiej uznał to za ogromne ułatwienie. Starał się też bezszelestnie chodzić… Szybko zrozumiał, że przez to wyglądał jak udająca szpiega pokraka. Przeczesał włosy, wsadził ręce do kieszeni, odetchnął. Przypomniał sobie słowa matki. Zachowuj się jak u siebie.
Zabawne, że wykorzystywał to przeciwko niej.
Ruszył pozornie pewnym krokiem. W myślach ciągle powtarzał, żeby nie zgubić matki albo na nią nie wpaść. Nawet nie wiedział, co byłoby gorsze.
Zrozumiał, że ta spontaniczna akcja nie działała już na pierwszym etapie.
Mieli pokój na trzecim piętrze, więc matka pewnie zjechałaby windą. Może by zdążył, jeśli pobiegłby schodami.
Problem w tym, że tu nie było windy – tylko stara klatka z przeraźliwie skrzypiącymi przy każdym oddechu, a niewyobrażalnie głośno przy każdym kroku, drewnianymi schodami. Przynajmniej tak je zapamiętał. Boleśnie westchnął, gdy stanął na szczycie stromej, wąskiej wstęgi schodów.
Musiał to zrobić. Wątpił, że matka powie mu coś więcej – tym bardziej, że okłamywała go już wcześniej. Musiał wziąć sprawy w swoje ręce i po raz kolejny zakasać rękawy.
Zbiegł, a raczej zeskoczył, po schodach, po parę stopni naraz. Piętro niżej zwolnił. Usłyszał ostrzegawcze skrzypienie drewna. Wyjrzał przez poręcz – na dole mignęła mu jakaś sylwetka. Zacisnął pięści i szybko zszedł niżej.
Kiedy dotarł na parter, w drzwiach dostrzegł matkę. Poszła w lewo.
Krótko odetchnął i niewiele myśląc, poszedł dalej. Miał wrażenie, że gapiło się na niego mnóstwo ludzi – nawet jeśli w recepcji poza nim znajdował się jedynie znudzony życiem recepcjonista, który na dodatek oglądał jakiś turecki serial. Co chwilę prychał z rozbawieniem, a telewizor ryczał na całą recepcję, zupełnie jakby chciał odstraszyć wszelkich potencjalnych gości.
Joshua nerwowo przeczesał włosy. Przejście przez recepcję trwało wieki. Wreszcie jednak wyszedł na ponurą ulicę Sofii, która teraz zdawała się wyglądać jeszcze gorzej niż wcześniej. Przelotnie spojrzał na wulgarne graffiti na ścianie naprzeciwko, po czym szybko ruszył w lewo. Dostrzegł białą koszulę i brązowe włosy matki pomiędzy starszym mężczyzną a dziewczyną w podartych jeansach. Matka zniknęła za rogiem. Joshua zaklął w myślach i nieco przyspieszył. Gdy mijał dziewczynę, kątem oka zauważył, że nieznacznie się do niego uśmiechnęła.
Modlił się w duchu, żeby nie zgubić matki. Albo samemu się nie zgubić. Nazwy ulic pisane cyrylicą pewnie niewiele by mu pomogły, gdyby nagle zapragnął odnaleźć motel – podobnie jak ludzie, którzy przecież mówili po bułgarsku.
Przeczesał włosy i lekko uniósł kącik ust, gdy znów wypatrzył matkę. Szedł jak najbliżej budynków, tak na wszelki wypadek – chociaż po chwili namysłu zwolnił, że to cokolwiek by mu dało, gdyby matka naprawdę się odwróciła.
Dla otuchy mówił sobie, że wyglądał jak każdy inny najzwyklejszy nastolatek i trzymał się tej myśli, gdy obok przeszła kobieta z dużym, czarnym labradorem na smyczy. Nawet nie zwrócili na niego uwagi.
I wtedy stwierdził w myślach, że może to faktycznie działało.
Ze spokojem w duszy skupił się na obserwowaniu matki.
Skręciła w prawo, gdy Joshua był około sto metrów za nią. Minął wysoki mur ozdobiony starymi plakatami i znalazł się w uliczce, która mocno kojarzyła mu się z tą w Lille. Na szczęście teraz nie musiał pędzić na złamanie karku… Zamiast tego robił za szpiega. Progres? Progres. Brakowało już tylko postawionego kołnierza, kapelusza, fajki i filtru szarości.
Serce biło mu nieco szybciej, nieustannie przebierał palcami w kieszeniach. Przeczesał włosy i z roztargnieniem przygryzł wargę. Zastanawiał się, ile już przeszli – droga wydawała się ciągnąć i ciągnąć, a nie wyglądało na to, by matka miała się zatrzymać. Joshua jednak nieustępliwie szedł za nią. Miał wrażenie, że było już za późno, żeby się wycofać.
Wtedy zorientował się, że zgubił matkę.
Najpierw spanikował.
Przecież cały czas ją obserwował; niemożliwe, że rozpłynęła się w powietrzu. Weszła do jakiegoś budynku? Możliwe, ale…
Uważnie się rozejrzał. Ruch znacznie się zmniejszył, co teoretycznie miało ułatwić poszukiwania, ale w praktyce kompletnie nie działało.
W tamtej chwili dosłownie znienawidził Sofię.
Usłyszał cichy warkot silnika. Serce nieco mu przyspieszyło. Spojrzał w tamtą stronę i dostrzegł rozwiane na wietrze włosy i kobietę, która wsiadała do czarnego auta.
Joshua zaklął pod nosem. Musiał działać szybko. Nie dogoni tego pieprzonego auta na piechotę. Zaczerpnął powietrza. Wypatrzył rowerzystkę, która zbliżała się do niego w żółwim tempie.
Zacisnął pięści i ruszył w jej stronę, niby przypadkiem zachodząc jej drogę. Zadzwoniła dzwonkiem, ale nic sobie z tego nie zrobił. Zwolniła jeszcze bardziej, skręciła w bok. Wtedy Joshua potężnie pchnął ją na ścianę salonu fryzjerskiego.
Joshua zdążył przerzucić nogę nad ramą i odepchnąć się od ziemi, nim rower walnął w ścianę. Miał cichą nadzieję, że nic nie stało się tamtej dziewczynie, ale nie miał czasu, żeby się upewnić. Pomknął chodnikiem, pedałując na stojąco i śledząc wzrokiem odległego mercedesa.
Za dużo ludzi. Zjechał z chodnika i włączał kolejne przełożenia przerzutki, aż zaparkowane wśród ulicy samochody stały się tylko rozmazanymi plamami. Ale auto oddalało się coraz szybciej, a krzyżówka i auta jadące z dwóch stron zdecydowanie nie były najbardziej optymalną sytuacją.
Joshua lekko wyhamował, podjęcie decyzji kosztowało go parę cennych sekund. Wcisnął się w niewielką lukę między tirem a range roverem. Klaksony rozdzwoniły mu się w uszach, chociaż może to jego serce tak głośno waliło. Wydawało mu się, że tir uderzy w tylne koło.
Nie uderzył.
Betoniarka blokująca drogę zmusiła Josha do ryzykownego skrętu przez przeciwny pas ruchu. Podbił koło, wjechał na szerszy chodnik, siarczyście przeklął, gdy tylne koło zahaczyło o krawężnik i mocno go spowolniło. Jakaś kobieta krzyknęła, gdy prawie w nią uderzył.
Uniósł się na siodełku, by naciskać na pedały całym ciałem. Zaczynało brakować mu tchu, co chwilę gubił ten przeklęty samochód, a ludzie zdecydowanie nie ułatwiali mu życia.
Zauważył samochód powoli wytaczający się z wąskiego podjazdu. Chciał zahamować, ale tylny hamulec nie zadziałał. W panice wcisnął przedni, ale zrobił to tak gwałtownie, że rower stanął dęba na przednim kole. Prawie.
Nie miał pojęcia, jakim cudem udało mu się nie spaść na maskę. Usłyszał jakiś przerażony krzyk, którego nie rozumiał, ale nie przejmował się tym zbyt długo. Mignął mu jeszcze kierowca szarpiący się z pasami.
Tyle że stracił samochód z oczu. I to wydawało mu się ważniejsze niż potencjalne złamanie kręgosłupa.
Mogli być już daleko stąd. Serce Josha waliło coraz głośniej z sekundy na sekundę. Musiał jechać dalej. Musiał chociaż spróbować ją znaleźć.
I wtedy, parę uliczek dalej, po lewej dostrzegł czarnego mercedesa wjeżdżającego przez bramę.
Bez namysłu tam skręcił. Brama powoli się zamykała.
A to cholernie mu się nie podobało.
Mimo że całe ciało błagało go o odpoczynek i szumiało mu w uszach, Joshua jeszcze mocniej naciskał na pedały. Podjął ostateczną walkę z przerzutkami. Wreszcie wyhamował, tym razem łagodniej, rzucił rower na chodnik i wcisnął się przez bramę w ostatniej chwili.
Z początku nie zwrócił uwagi na to, gdzie się znalazł. Był zbyt zajęty próbami łapania oddechu i opieraniem się o wysoki betonowy pierścień, by jakkolwiek się tym przejąć. Nogi mu drżały, ręce mu drżały, po plecach przechodziły mu dreszcze.
Wreszcie jednak podniósł wzrok i zobaczył jakąś ruderę.
Może nie tyle ruderę, co opuszczony budynek z wybitymi oknami i placem pełnym artykułów budowlanych. Auto musiało wjechać przez te szerokie drzwi do piwnicy, przynajmniej to Joshua wywnioskował po świeżych śladach opon na błocie. Samo miejsce, oczywiście, nie było problemem, nawet jeśli te wyschnięte krzaki, sucha trawa i brudne, betonowe ściany nie wyglądały zbyt zachęcająco.
Co matka miałaby robić w takim miejscu?
Kazała mu zostać w pokoju, a sama pojechała… tutaj?
Czy znów go okłamała? Czy to tutaj miałoby stać się coś złego?
Joshua zaczerpnął powietrza. Przetarł usta i już nawet nie zdziwił się widokiem krwi na grzbiecie dłoni. Zacisnął zęby. Nienawidził tego, że znów coś przed nim ukryła. Coś. To coś wydawało się jednak znacznie grubszą sprawą, niż myślał.
Żeby nie zostawić swoich śladów w błocie, ruszył poboczem, ale buty i tak nieprzyjemnie cmokały przy każdym kroku.
Wreszcie dotarł do drzwi. Ostrożnie je popchnął. Nie zaskrzypiały. Lekko je uchylił i przecisnął się na drugą stronę. Znalazł się w surowej hali pełnej upchniętych pod ścianą cegieł i pustaków, wymalowanych na filarach wulgarnych graffiti i szkle hałasującym pod stopami. W skrócie – miejsce, do którego żaden zwykły śmiertelnik nie zapuszczałby się z własnej woli. Jeszcze bardziej w skrócie – miejsce do spotkań dla gangsterów, młodych wandali albo ludzi bez instynktu zachowawczego, którzy nie martwią się o to, że betonowy strop zwali się im na głowę.
Joshua wsunął lewą rękę do kieszeni i odruchowo zacisnął ją na nożu.
Niepewnie ruszył dalej, nie bardzo wiedząc, co teraz. Dopiero trochę dalej zauważył mercedesa zaparkowanego za zakrętem, ale nikogo nie było w środku.
Uniósł brew. Usłyszał jakieś głosy.
Ruszył w tamtą stronę na ugiętych nogach. Z sekundy na sekundę coraz wyraźniej słyszał mocny, męski głos.
Z liverpoolskim akcentem.
Najgorsze było to, że skądś go kojarzył.
Zmarszczył brwi. Postanowił jednak na razie o tym nie myśleć. Zastygł w bezruchu, gdy przy kolejnym przejściu dostrzegł kolejny samochód, dwóch mężczyzn i kobietę.
Jego matkę.
Serce załomotało mu w piersi, przypadł do najbliższej ściany. Jeszcze raz ostrożnie spojrzał na halę. Wreszcie usłyszał rozmowę.
– Zachowałam wszystkie środki ostrożności – zapewniła matka i uśmiechnęła się z kpiną. – Jeśli ktoś miałby mnie śledzić, pewnie jest już po drugiej stronie Sofii.
– Telefon?
– Został w Cardiff.
– Pager?
– Nie mam.
– Fax?
– Też.
– Pluskwa? GPS? Drukarka?
Matka uniosła brew.
– Widzę, że humor dopisuje, Steve.
Joshua ścisnął nóż w dłoni. Oparł czoło o brudny filar i przez chwilę próbował uspokoić rozszalały oddech i serce. Już nie potrafił się przemóc, żeby wyjrzeć. Zadrżał.
Nieważne, czy nie potrafił. Powinien.
Przeczesał włosy z frustracją i delikatnie się wychylił.
Oprócz matki stali tam dwaj napakowani kolesie. Jeden z nich, z długim wąsem i w jeansowym bezrękawniku, krzyżował ręce na piersi i uśmiechał się.
– Po prostu cieszę się, że cię widzę – przyznał wesoło. – A jak minęła podróż? Mam nadzieję, że bez problemów.
Powiedział to z kpiną w każdym słowie.
– Pewnie, nie było żadnych – odparła kwaśno matka. – Musieliśmy tylko uciekać przed glinami, podrabiać paszporty i mieć niesamowite szczęście, że nie złapali nas przy blokadzie – ciągnęła z serdecznym uśmiechem. – Dziękuję za troskę, Steve. A jak wam minęła droga?
Steve zaśmiał się i wzruszył ramionami.
– Wiesz, jak jest. Umawiałem się jeszcze wczoraj z jakimś Chińczykiem… albo po prostu Azjatą, nawet nie wiem, a nie chcę brzmieć rasistowsko. Potem dwa dni miałem spędzić w tej willi Kennedy’ego nad Morzem Południowochińskim, ale wtedy zadzwonił Billy i minutę później musiałem pakować graty i lecieć do Bułgarii, i to nawet nie do Złotych Piasków czy tego drugiego – westchnął. – Także mniej ciekawie, ale ponoć warto. Warto?
Matka, do której to pytanie było kierowane, rozłożyła ręce. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, aż wreszcie Steve odchrząknął, lekko się roześmiał i zakaszlał.
– Gdzie Kennedy? – rzuciła matka ostrzej.
Steve zmarszczył brwi, zaskoczony. Chwilę jakby grzebał w najgłębszych czeluściach pamięci, by wreszcie ze zrozumieniem kilka razy pokiwać głową.
– Musimy zachowywać wszelkie środki ostrożności i ty dobrze o tym wiesz, Llewelyn. – Wzruszył ramionami. – Wszystko w swoim czasie.
– Umawiałam się tu z Kennedym – zaznaczyła.
Steve odchrząknął.
– Dziewczyno, a ja chciałbym, żeby jednorożce istniały – stwierdził powoli – ale w twoim przypadku jest to zdanie szefa. I nie tylko szefa. Psy z całego Interpolu siedzą ci na ogonie. To już jest i tak dużo, Linnie, że w ogóle odważyłaś się tu przyjechać, a my zgodziliśmy się na spotkanie. Ja na twoim miejscu przede wszystkim zawinąłbym do jakiegoś Bangladeszu i odczekał parę lat, a dopiero potem ewentualnie bawił się w takie rzeczy. W takich sytuacjach nie za bardzo można sobie pozwolić na takie… ekscesy – dodał krytykującym tonem. – Tym bardziej, że wystarczy jeden telefon, żeby tu przyjechali i cię zgarnęli. Jesteś warta dziesięć milionów euro, Llewelyn.
Serce Joshua zabiło nieco szybciej. Matka tymczasem wydawała się całkowicie spokojna i tylko uniosła brew.
– Nie zrobiłbyś tego, Steve.
Steve patrzył na nią dłuższą chwilę, lekko przekrzywiając głowę – zupełnie jakby intensywnie rozważał te słowa.
– Ja nie, ale on tak.
Skinął na drugiego mężczyznę, który właśnie popalał papierosa. Tamten powoli i ze śmiertelnie poważną miną pokiwał głową, patrząc prosto w oczy Linnette. Gdy przewróciła oczami, Steve zaśmiał się i zaklaskał z rozbawieniem.
– No co ty, żartuję sobie przecież. Kto jak kto, ale ja zawsze, podkreślam, zawsze uczciwie przeprowadzam interesy. Zwłaszcza tak opłacalne.
Linnette westchnęła i skinęła głową. Joshua zauważył, że nieustannie zaciskała ręce na torebce.
– A właśnie, co do interesów… Może przej…
– Ale po co ten pośpiech? – przerwał Steve. – Może najpierw usiądziemy i pogadamy?
Joshua zmarszczył brwi. W co on grał?
– Kawy, herbaty? Zaproponowałbym coś wytrawniejszego, ale okoliczności, niestety, na to nie zezwalają – wyjaśnił Steve szarmanckim tonem. – Stolik dla dwojga czy dla trojga?
Matka milczała. Steve odchrząknął i machnął ręką.
– A jak twój dzieciak, radzi sobie? Może chciałby z kimś porozmawiać? – spytał z udawanym przejęciem.
Joshua zadrżał. Miał wrażenie, że serce zaraz wyrwie mu się z piersi. Odruchowo mocno przygryzł wargę.
– Biedny chłopak – kontynuował Steve. – Taki młody… a już jest na drugim miejscu najbardziej poszukiwanych przestępców na świecie. Musi się okropnie z tym czuć.
Joshua znieruchomiał i z trudem przełknął ślinę. Obserwował, jak matka zaciska zęby, wypuszcza powietrze i znacząco patrzy na Steve’a.
– Myślę, że radzi sobie świetnie – odparła powoli. – Znów dzięki za troskę. Co się tak dzisiaj wzięło na sentymenty, Steve?
Steve parsknął śmiechem i pokręcił głową.
– Linnie, dbanie o dobre samopoczucie partnera w handlu to podstawa – stwierdził oczywistym tonem. – Jako przedstawicielka handlowa powinnaś zdawać sobie z tego sprawę.
Matka uniosła brew.
– Zdaję sobie sprawę – odparła powoli – ale trzeba umieć dopasować metodę do sytuacji. Czasem niektóre rozwiązania się pomija, by skutecznie użyć innych.
– Czyli nici z herbatki…? Nie będziemy mogli spełnić brytyjskich zwyczajów – westchnął Steve. – No cóż, skoro nalegasz… To jak myślisz, jesteśmy w stanie ubić interes?
Linnette oparła dłonie na biodrach.
– To nie zależy tylko ode mnie.
Steve wskazał w jej stronę i pokiwał głową, zupełnie jakby chciał powiedzieć: trafna uwaga. Odchrząknął, chwilę się namyślał, po czym podciągnął rękawy kraciastej koszuli i skinął na drugiego kolesia z irokezem. Tamten natychmiast zniknął za samochodem i otworzył bagażnik.
Joshua ze zmarszczonymi brwiami zastanawiał się, o jaką sprzedaż mogło chodzić.
– Ja myślę, że tak – zaczął powoli Steve, przeciągając zgłoski. Nie gestykulował. Stał oparty o srebrnego bentleya w pozie typowego twardziela. – Szef też myśli, że tak. W końcu nie ma to jak zapach ściśle tajnych rządowych papierów o poranku… – Uśmiechnął się. – Sprawa jest taka: kiedy jechaliśmy tu z Billym, tak jakby się założyliśmy. Ja mam teorię, że to kontrakty na broń od ciapatych i… Jezu, jak to się nazywało… Billy? – zawołał do kolesia grzebiącego w bagażniku. – Teoria Billa jest taka, że to dowody, ilu gliniarzy bierze w łapę. Ta nudniejsza. Pierwsza opcja może rozwalić nas wszystkich i to dosłownie, ale druga w sumie też jest fajna. Gliny muszą ginąć, no nie? – Uśmiechnął się Steve. – Ktoś zgadł, Linnie? W twoich rękach są moje dwa pensy.
Kobieta posłała mu pełen profesjonalizmu uśmiech.
– Mieliście rację tylko w połowie.
– Czyli nie powiesz…?
Wzniosła oczy ku niebu.
– Przecież doskonale wiesz, co mam przy sobie. Gdybyś nie wiedział, już dawno skończyłbyś te gierki, bo chciałbyś się do tego dobrać – stwierdziła – i doskonale wiesz, ile to jest warte.
Joshua poczuł, że ktoś złapał go za gardło. Nóż wypadł mu z dłoni.
Jęknął – a właściwie tylko próbował jęknąć, bo miał zasłonięte usta. Próbował oderwać od siebie nadgarstki napastnika, drapał i szarpał, ale uścisk był jak uchwyt żelaznego imadła.
Wróg przystawił mu lufę do skroni.
Joshua pomyślał, że to koniec.
Emocje jak na grzybobraniu... co straszne, skoro zamysł był dobry. Bardzo opornie się to czyta.
OdpowiedzUsuńNowy szablon robi wrażenie, jednak czytanie w wersji na komputer jest trochę trudne ;D.
OdpowiedzUsuńWRÓCĘ (oby przed następnym rozdziałem XD)
Chyba trochę mam tego świadomość! Ale jednocześnie wciąż z tyłu głowy mam plan, żeby kiedyś zająć się tym szablonem mobilnym... XD
OdpowiedzUsuńJosh to odważny chłopiec, ja bym pewnie grzecznie została w hotelu xd Ciekawi mnie drugie życie jego mamy i komu grożą te dokumenty . Teraz się w sumie nie dziwię, że szuka ich policja wszędzie, ale mieli dużego farta, że tyle razy udało im się uciec.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Golden
https://hell-is-empty-without-you.blogspot.com/