8 maj 2020

08. Mówią państwo po angielsku?


Trzydzieści jeden godzin przed

– Na trzy biegniemy.
– Że co?
Joshua zerknął na policjantów i strażników miejskich. Ścisnęło go w gardle. Jeśli to miało wyglądać jak ten ostatni pościg, ale tym razem pieszo…
Cholera jasna.
– Trzy!
Nie było na co czekać.
Puścili się biegiem wzdłuż ulicy. Krzyki po francusku rozlegające się z tyłu zdecydowanie nie były dobrym zwiastunem. Co najmniej pięciu policjantów w pościgu, prędzej czy później na pewno więcej, a wraz z kolejnymi – radiowozy. Joshua miał dziwne wrażenie, że czas otyłych, trochę leniwych i jedzących pączki policjantów z amerykańskich filmów już się skończył. Teraz wszyscy równo ruszyli za nimi z tylko jedną misją – złapać ich.
Joshua przeklinał to w myślach, ale nie protestował.
Po parunastu sekundach zauważył, że matka nie biegła obok niego. Rozejrzał się. Nie tylko nie biegła, ale i nie widział jej nigdzie w pobliżu.
Zerknął przez ramię. Czterech gliniarzy właśnie skręcało w jakąś uliczkę.
Zaklął. Chciał się odwrócić i pobiec za matką, ale było już o wiele za późno. Zbladł, gdy dotarło do niego, że nie miał innego wyjścia, jak tylko biec dalej i nie dać się frustrującej panice. I może jeszcze unikać spotkań z siedemnastowiecznymi latarniami, których było tu chyba więcej niż ludzi.
Znów obejrzał się za siebie.
Ktoś z całej siły w niego grzmotnął.
Chociaż może było na odwrót.
Joshua stracił równowagę i gruchnął barkiem w chropowatą ścianę kamienicy. Syknął z bólu. Policjant jednak wydawał się być w tak samo beznadziejnej sytuacji jak on. Zdążył zacisnąć dłoń na ramieniu Josha, ale impet uderzenia także jego rzucił na ścianę.
Joshua wywinął się mocnym szarpnięciem i odskoczył w bok. Krótkim spojrzeniem upewnił się jeszcze, że policjantowi nic nie było, po czym pognał dalej. Nawet nie musiał patrzyć za siebie. Stracił całą głupią przewagę. Może i wygrał bitwę…
…ale nie wojnę.
I los najwyraźniej dobitnie chciał mu to udowodnić.
Joshua nie myślał zbyt długo. Tuż za zaparkowanym na chodniku range roverem wypadł na ulicę.
Pisk opon i klakson zmroził mu krew w żyłach. Serce podeszło do gardła. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że to już koniec brawurowej ucieczki. Mógł to jednak dobrze wykorzystać. Samochody musiały chociaż troszkę spowolnić policjantów… a przynajmniej miał taką nadzieję.
Ta głupia nadzieja omal nie ugodziła go rykoszetem. 
Próbował o tym nie myśleć, kiedy rozpoczynał bieg jakieś dziesięć centymetrów od zderzaka. Kątem oka dostrzegł policjanta, który zatrzymywał auta dłonią, drugi już ruszył w pościg. Joshua zaklął pod nosem i przez uchyloną furtkę wbiegł w wąską, zacienioną uliczkę.
Gdy tak biegł, coś sobie uświadomił. Życie jednak nie było filmem. Można biec tylko przez pewien czas, zanim nogi nie zaczną ciążyć niczym ołów i nie poczuje się mdłości z wyczerpania. A Joshua powoli zaczynał czuć mdłości. Nie zastanawiał się, dokąd biegnie, po prostu biegł – ale to wcale nie pomagało.
Brakowało mu tchu, a nie miał żadnej możliwości na odpoczynek.
Właśnie dlatego zignorował palący ból w łydkach i przyspieszył jeszcze bardziej. W oddali usłyszał wycie syren. Błagał w duchu, żeby zza któregoś budynku wyłoniła się matka. Albo po prostu się przed nim zmaterializowała, może wyskoczyła z piekła – nieważne. Jakkolwiek.
Bo kompletnie nie wiedział, co powinien zrobić. Nawet jeśli magicznie uda mu się uciec, w co powątpiewał, co dalej? Magicznie teleportuje się do Sofii, bo w pobliżu nie będzie wrogów?
Wyminął coś przypominającego zdechłego szczura i wypadł na główną ulicę. Bez zastanowienia przebiegł na drugą stronę i z pomocą latarni odbił w lewo. Nie zwalniając tempa, spróbował obejrzeć się za siebie. Z satysfakcją zauważył, że zyskał znaczną przewagę.
Lekko się uśmiechnął. Poczuł, że to mogło się udać.
Wbiegł na targ. Na cholerny targ. Nagle zewsząd otoczyli go ludzie, gwar rozmów i mnóstwo bliżej niezidentyfikowanych zapachów. Wpadł na spocone plecy jakiejś starszej kobiety. Obejrzał się za siebie, ale ludzie zdążyli go już otoczyć. Słyszał pogwizdywania i krzyki.
Zwolnił. Jak gdyby nigdy nic ruszył dalej.
Ciężko dyszał i ledwo ciągnął za sobą nogi, ale nie dawał za wygraną. Wściekle zacisnął zęby i zaczął przeklinać w myślach cały świat. Nie mógł odpuścić, jeszcze nie teraz. Mimo to ciągle parł do przodu, nerwowo rozglądając się na boki. Nie miał nawet siły na wyciągnięcie tej przeklętej bandany. Łapczywie chwytał hausty powietrza, jakby przed chwilą tonął.
Bo tonął.
W morzu najbardziej beznadziejnej sytuacji świata.
I kiedy już wydawało mu się, że miał chwilę spokoju…
Pech jednak chyba koniecznie nie chciał dać mu wygrać.
W tłumie błysnął mu mundur, a właściwie dwa mundury po lewej stronie i trzy po lewej.
Wstrzymał oddech i gwałtownym ruchem wyszarpnął tę przeklętą bandanę z kieszeni. Joshua pochylił się nieco i pospiesznie zawiązał ją na czole. Zsunęła mu się jakieś trzy razy, jednak nie zrezygnował. Nadszedł czas na szybką zmianę wyglądu. Chciał wierzyć, że to jakoś pomoże.
A potem pospiesznie zaczął się przepychać wśród ludzi. Parę sekund później już wiedział, że policjanci szli prosto na niego. Nie było sensu bawić się w półśrodki.
Zszedł z drogi. Nerwowo się rozejrzał, nim puścił się biegiem za straganami.
Na krótką chwilę.
Potknął się o skrzynkę z owocami wystawioną za stoiskiem. Potem o drugą. A na sam koniec wdepnął w skrzynkę z pomidorami.
Poleciał do przodu i zarył w chodnik. Przeklął pod nosem. Zacisnął usta, obejrzał dłoń, przeklął jeszcze raz. Poczuł metaliczny posmak krwi w ustach; gdy przetarł wargi, na ręce pozostało mu sporo krwi.
Cudownie.
Powoli, ignorując nieprzyjemnie palącą, zdartą skórę, zaczął wstawać.
Przerażony krzyk sprzedawczyni od razu go otrzeźwił. Patrzyła to na niego, to na podskakujące i uciekające po pochyłej drodze brukowanej limonki i cytryny, zupełnie jakby zastanawiała się, komu pomóc najpierw.
Dostrzegł nadbiegających policjantów. Cholerna baba musiała ich zaalarmować.
Wstał, otarł ręce o spodnie.
Policjanci nie tracili czasu i coraz bardziej nadrabiali dystans. Musieli lawirować między lawiną podskakujących na drodze owoców a sprzedawczynią i uczynnymi przechodniami próbującymi za wszelką cenę ratować owoce. Nim udało im się przedrzeć na drugą stronę, pokrzykując coś po drodze, Joshua zniknął za zakrętem niecałe pięćdziesiąt metrów dalej. Kusiło go, żeby przewrócić śmietnik, ale uznał, że to nie był ten moment.
Zaczął uważnie lustrować otoczenie w poszukiwaniu łatwych, ale sprytnych miejsc ucieczki.
– Z drogi! – wrzasnął na idącą środkiem drogi otyłą staruszkę.
Ta wydała z siebie zaskoczony, zduszony okrzyk, ale nie zareagowała. Joshua spróbował ją wyminąć, lecz było za późno. Staranował ją ramieniem. Kosztem wpadnięcia na barczystego, potężnego mężczyznę udało mu się utrzymać na nogach.
Facet nie zorientował się, co właśnie zaszło. Staruszka upadła na chodnik. Joshua na moment zamarł. Spoglądał na nią z drżącymi nogami i do głowy przyszło mu najgorsze.
Jednak staruszka zaczęła powoli wstawać. Joshua odetchnął z ulgą. Nigdy więcej potrącania emerytek, zdążył pomyśleć. Zrobił krok, żeby jej pomóc…
Zza zakrętu wypadło trzech policjantów z pałkami w rękach.
– Przepraszam! – wykrzyknął pospiesznie Joshua.
Wypatrzył windę oznaczoną czerwoną literą M. Sekundę później zza rogu wyłoniły się schody do metra.
Joshua bez zastanowienia przesadził ulicę czterema długimi susami, złapał się barierki i płynnie wskoczył na poręcz. Kiedy uświadomił sobie, że czekało go prawie piętnaście metrów zjazdu, było już za późno.
Zawsze chciał to zrobić. Zjechanie po poręczy okazało się jeszcze lepsze niż w filmach.
Wyhamował, podtrzymał się jakiegoś łysego gościa i zerknął na gliny u szczytu schodów. Powstrzymał się od wystawienia im środkowego palca i puścił się biegiem przez stację. Mijał stojaki z gazetami i niewielkie sklepiki. Zmartwiły go tylko bramki. I długa kolejka do bramek.
Ścisnęło go w gardle. Nawet jeśli dostanie się na drugą stronę, co wtedy – wsiądzie do metra i zadowolony pojedzie na następny przystanek, gdzie będzie czekała na niego cała kawaleria?
Nieważne. Jeśli nie możesz wejść drzwiami…
Odepchnął na bok jakiegoś żyda z gigantyczną walizą i przeskoczył przez bramki. Pociąg akurat hamował, gdy Joshua wbiegł na peron. Miał wrażenie, że płuca zaraz mu eksplodują. Obejrzał się za siebie. Biegli za nim.
Teraz wystarczyło tylko ich zmylić.
Co, oczywiście, będzie banalnie proste, zważywszy na to, że oni są doświadczeni w łapaniu uciekinierów, a Joshua Llewelyn na poważnie uciekał przed policją pierwszy raz.
Gdy tylko drzwi się otworzyły, zignorował wychodzących pasażerów i wparował do środka. Poczekał, aż policjanci zobaczą go w oknie (co tylko przez sekundę wydawało mu się świetnym pomysłem), po czym powoli zaczął przesuwać się na przód wagonu. Policjanci coś krzyczeli, ludzie na peronie zamarli. Wszyscy patrzyli na pociąg.
Policjanci wbiegli do pociągu, ludzie odsuwali się na boki. Joshua przetarł rozbitą wargę i nawet się nie odwracał. Wystarczyło obserwować ludzi na peronie. Nie wiedział, ile jeszcze zostało, ale ciągle powoli szedł do przodu.
I miał szczerą nadzieję, że ten zmotoryzowany Jeździec Apokalipsy nie postanowi ruszyć właśnie w tej chwili.
Usłyszał jakiś komunikat, drzwi drgnęły.
Ostatnia szansa.
Dopadł do drzwi i przecisnął się na drugą stronę w ostatniej chwili. Drzwi zamknęły się tuż za jego plecami. Schował się za najbliższym filarem i czekał, aż pociąg odjedzie. Oby nie obstawili stacji.
Naprawdę. To była jedyna rzecz, o którą Joshua błagał w tamtym momencie.
Zaczynało brakować mu pomysłów.
Gdy pęd powietrza rozwiał mu włosy, odliczył do trzech. Wtedy spacerowym krokiem ruszył ku windzie jak gdyby nigdy nic. Nacisnął guzik. Jakaś staruszka obejrzała się na niego ze zdziwieniem, ale wystarczyło wrogie spojrzenie i wróciła do swoich spraw.
Znów nacisnął guzik. Wciąż nic.
Gniewnie walnął w niego pięścią.
Wreszcie drzwi się otworzyły.
Ale w tej samej chwili na peron zeszło dwóch policjantów.
Joshua zaklął pod nosem i schował się za filarem. Przeklął windę, siebie, a na samym końcu cały świat, po czym powoli zaczął przemieszczać się ku schodom. Próbował wyglądać na normalnego dwunastolatka spacerującego po stacji metra, ale chyba nie za dobrze mu to szło. Przynajmniej to podpowiadały mu spojrzenia, jakie przyciągał.
Przeczesał włosy i zacisnął usta. Nie wiedział, ile to trwało, nim dostał się do schodów i zaczął przeskakiwać po trzy stopnie naraz.
Drzwi windy zamknęły się, gdy był na szczycie.
Z przodu stał radiowóz. Joshua z rękami w kieszeniach ruszył w prawo, z myślą, że mu się poszczęściło…
Ale wtedy usłyszał trzask radia i szybkie kroki.
Wściekle zaklął i znów ruszył biegiem. Stopy paliły go żywym ogniem.
Przed sobą miał ruchliwą ulicę i wątpił, że uda mu się uciec tamtędy. W ostatniej chwili dostrzegł wąską uliczkę obok. Zdążył zahamować, omal nie wpadł na ścianę, wykorzystał pęd i wpadł w zaułek. Manewrując między śmietnikami a schodami pożarowymi, gnał dalej, zadyszany, przeklinając siebie, policję, emerytki spacerujące w biały dzień, ludzkich niedźwiedzi, a przede wszystkim własną matkę.
Całe ciało błagało go o przerwę, jego kroki stawały się coraz cięższe, ale zaciskał zęby. Dawał z siebie wszystko i jeszcze trochę więcej.
Zaczął przeklinać cały świat, gdy usłyszał za sobą tupot.
Pierwszy z policjantów wpadł w uliczkę, zaraz za nim drugi. Joshua gorączkowo się rozglądał. Nie chciał wbiegać do czyjegoś mieszkania, wspinaczka po schodach była za wolna i ryzykowna… Niby wchodziło też w grę zatrzymanie się, ale nie uznawał tego za rozwiązanie. Podczas gdy już prawie wypluwał sobie płuca, policjanci nieustępliwie biegli dalej. 
Powinien zdążyć wybiec, ale jeden błąd wystarczyłby, żeby policjanci go dogonili, a wątpił, że wtedy miałby jakieś szanse. Nie znał też żadnych sztuk walki.
Mocno odbił w lewo. Wykorzystując impet, złapał za kosz i szarpnął go za sobą… Stęknął. Nie spodziewał się, że śmietnik będzie aż tak ciężki. Gdy puścił kosz, który w ogóle nie drgnął, Joshua runął na ścianę. W panice pomyślał, że to już koniec. Oddech nieznacznie mu przyspieszył.
Okazało się, że w rzeczywistości dwie sekundy nie były tak złote, jak zakładał, a policjanci wcale nie mieli bonusu do szybkości.
Ignorując ból, zdołał się zmusić do pobiegnięcia dalej. Koniec uliczki przez ostatnie sekundy uważał za wybawienie, ale gdy tylko tam dotarł…
Joshua omal nie połknął języka, gdy na parkingu dostrzegł dwa radiowozy i paru policjantów. Spojrzał na nich, z trudem łapiąc powietrze. Tuż za sobą miał kolejnych i wiedział, że wystarczyłoby parę sekund, a byłby już w drodze na komisariat.
– Joshua! – zawołał jeden z policjantów przy samochodzie, powoli do niego podchodząc. – Joshua, to twoja ostatnia szansa, żeby…
Powiedział coś jeszcze, ale Joshua nie słuchał.
Przed sobą miał tylko siatkę z drutem kolczastym na górze. Ogrodzenie nie było wysokie, ale… drut kolczasty.
Żaden kłopot. A przynajmniej taką miał nadzieję.
Policjant dalej coś krzyczał i zdecydowanie nie brzmiało to jak pozwolenie na ucieczkę.
Joshua miał trzy możliwości.
Jeden: dać się złapać. Najprostsza opcja, która mogła rozwiązać wszystkie problemy.
Dwa: wahać się, wdrapać na ogrodzenie i dać się złapać. Pechowo.
Trzy: wdrapać się na ogrodzenie i uciec.
Wziął głęboki wdech. Oby tylko nie strzelali.
Jeśli matka nie została złapana, bez długiej kolejki gotowych do aresztowania policjantów powinien łatwiej ją znaleźć.
Wyobraził sobie, że to było zwykłe wyjście z chłopakami, w końcu nie takie rzeczy robił. Próbował sobie wmówić, że towarzystwo całej policji w Lille było tylko dodatkową atrakcją.
Ile miał sił w nogach, natarł płotu. Z daleka wydawał się znacznie niższy, ale gdy Joshua zaczął się podciągać, wysokość magicznie się zwiększyła. Oczka siatki były zbyt małe, żeby mógł stawiać w nich stopy – musiał polegać na sile ramion i nieznacznej pomocy butów. Drżały mu ręce, drżały nogi, drżał oddech. Czuł pot na czole, mocno zaciskał usta. Starał się nie myśleć o tym, że policjanci pewnie byli coraz bliżej i już za chwilę któryś złapie go za nogę, by brutalnie ściągnąć na ziemię.
Dasz radę, Joshua.
Pulsujący ból ramion niemal odbierał mu zdolność myślenia. Zacisnął zęby i wspinał się dalej. Zdarta skóra dłoni paliła żywym ogniem przy każdym zetknięciu się z siatką. Próbował nie zwracać na to uwagi, lecz szybko zaczęły go boleć nawet zgięcia palców. Wbijające się w skórę druty nie pozwalały zapomnieć o sobie ani na sekundę.
Podciągnął się i zarzucił nogę na szczyt ogrodzenia. Gdy zerknął w dół, zakręciło mu się w głowie. Z walącym jak młot sercem próbował odgiąć drut kolczasty tak, żeby się nie pokaleczyć. Świat niebezpiecznie się zakołysał.
Nie dam rady.
Dasz radę, Joshua.
Nie oglądał się za siebie, ale czuł, że policjanci byli tuż obok. Przypomniały mu się gnające za nim radiowozy i spokój, jaki zachowywała wtedy matka. Zaczerpnął powietrza. Nie był własną matką, ale mógł chociaż brać z niej przykład.
Obejrzał się. Policjanci coś krzyczeli i zaczęli mierzyć do niego pistoletami. Joshui zakręciło się w głowie i na sekundę stracił równowagę. To wystarczyło, by jeden z kolców rozorał mu udo. Zaklął pod nosem.
Raz durnemu jełopowi śmierć.
Mocno odepchnął się od płotu. W trakcie krótkiego lotu modlił się w myślach, żeby nie połamać nóg. I chronić kostki. I kolana. I kręgosłup.
Wylądował na trawie na ugiętych nogach. Nim dotarło do niego, co właściwie zrobił, już biegł dalej. Nawet nie patrzył za siebie. Myśli pędziły tam i z powrotem, ale i tak w głowie miał tylko jedno: odnaleźć matkę.
I wtedy ktoś złapał go za rękę.
Odruchowo się szarpnął, potem drugi raz. Panicznie próbował odskoczyć w bok. Gdy tylko zobaczył twarz matki, wyhamował i spojrzał na nią w sposób, który wyrażał milion emocji i słów naraz. Otworzył usta, lecz matka tylko pokręciła głową.
Pobiegli dalej. Przypadli do najbliższego murku.
Joshua z trudem łapał powietrze. Oparł głowę o murek. Umysł gnał jak szalony, krew pulsowała w uszach. Matka trzymała Josha za dłoń i obserwowała rosnącą plamę krwi na jego spodniach. Cicho zaklęła pod nosem. Sięgnęła do torebki i wyciągnęła paczkę chusteczek, które szybko przyłożyła do rany.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziała spokojnie.
Joshua obrzucił ją pełnym furii wzrokiem.
– Czemu mnie zostawiłaś?! – wysapał z trudem. Głos mu się załamał.
Nie odpowiedziała.
Joshua drżącą dłonią przeczesał włosy. Spojrzał na ranę na udzie i zacisnął usta. Drżał z emocji i łapczywie wciągał powietrze. Obiecał sobie, że jeśli nie zejdzie na zawał, udusi matkę gołymi rękami.
– To tylko zadrapanie – zapewniła matka. – Nie krwawi zbyt strasznie… Masz jeszcze tę wodę?
Skinął głową. Matka sięgnęła do plecaka.
– Przepraszam – szepnęła, nie patrząc mu w oczy.
Joshua znieruchomiał. Posłał jej skonsternowane i zdziwione spojrzenie. Nie wierzył własnym uszom.
Zaczerpnął powietrza i przeczesał włosy. W odpowiedzi jedynie krótko skinął głową.
Matka zajęła się jego twarzą – starła krew z ust i policzka, zmyła piasek, poprawiła bandanę. Joshua był zbyt padnięty, by jakkolwiek reagować. 
– Dasz radę iść?
– Iść?
– Musimy jeszcze dotrzeć na lotnisko – przypomniała. – Złapiemy taksówkę. To niedaleko.
Przytaknął z bolesnym westchnięciem. Miała rację. Po tym wszystkim musieli jeszcze dojechać na to cholerne lotnisko. Jeśli teraz, po tym wszystkim, się nie uda…
Wstali i ruszyli jak gdyby nigdy nic – jak kolejna rodzina spacerująca po parku. Joshua nie czuł się jednak ani trochę jak te pozostałe, zadowolone rodzinki czy wesołe (bądź mniej wesołe) emerytki. Byli największymi zbiegami w Lille i prawdopodobnie nielegalne byłoby czucie się zwykłą rodziną.
Joshua starał się nie zwracać uwagi na zakrwawione spodnie i mniejszy lub większy ból chyba w każdym zakątku ciała. Wciąż nie do końca zdołał uspokoić oddech, a stres zupełnie jakby zżerał go od środka i jeszcze bardziej utrudniał oddychanie. Od czasu do czasu czuł na sobie wzrok matki, ale wytrwale go ignorował.
Wyszli z parku. Joshua odruchowo się rozejrzał. Na końcu ulicy dostrzegł dwóch policjantów. Zbladł.
– Spokojnie. Za chwilę wmieszamy się w tłum i nie ma szans, że nas zauważą – pokrzepiła go matka.
Wcześniej też nie było, pomyślał Joshua ponuro, ale tego nie powiedział. Skinął tylko głową, po czym wsadził ręce do kieszeni. Błagał w myślach, żeby nikt nie zwrócił uwagi na jego udo.
Poczekali na zielone światło, po czym przeszli na drugą stronę ulicy. Joshua wychwycił tylko kilka zdziwionych spojrzeń, nim wmieszali się w tłum przed głównym dworcem w Lille. Przełknął ślinę. Przez pewien czas nerwowo zerkał w bok, ale w końcu przypomniał sobie słowa matki na lotnisku. Wziął głęboki wdech i zaczął najzwyczajniej w świecie oglądać fasadę dworca – czy raczej udawać, że to robi. W tamtej chwili nie mógł się skupić nawet na tym.
Odetchnął z ulgą, dostrzegłszy stojącą na parkingu taksówkę. Zacisnął usta, żeby się nie uśmiechnąć. Wszystko wyglądało na to, że to naprawdę już koniec.
Wsiedli do taksówki. Kierowcą okazał się starszy pan z siwymi wąsami i niemal całkowicie łysą głową. Matka odezwała się po francusku – nie potrzeba było geniuszu, żeby domyślić się, że poprosiła o dowiezienie na lotnisko. Joshua pozwolił sobie na odetchnięcie.
Minęła już godzina szczytu, więc miasto nie było zakorkowane… a przynajmniej nie powinno. Wyjazd z centrum nie zajął im zbyt długo i prawdziwy problem zaczął się dopiero przy wyjeździe z miasta.
Joshua zmarszczył brwi, widząc długi korek. Zmrużył nieco oczy i kilometr dalej dostrzegł blokadę drogową. Udało mu się naliczyć cztery radiowozy stojące na lewym pasie oraz pięć na poboczu. Spojrzał na matkę, która wydawała się być równie zdziwiona jak on. 
Dotarcie na początek kolejki zajęło im ponad dziesięć długich minut zdających się trwać wieczność. Joshua raz za razem przeczesywał włosy lub wyłamywał palce. Domyślał się, co to wszystko znaczyło. Domyślał się też, że to wcale nie był koniec.
Szukali ich.
Obserwował, co się działo. Każdy samochód był pobieżnie oglądany, później kierowca odpowiadał na parę krótkich pytań. Większość aut przepuszczano i tylko niektóre były kierowane na drugi pas i sprawdzane dokładniej. Pasażerowie musieli wtedy okazać dowody osobiste.
Joshua zdjął bandanę i z powrotem upchnął ją w kieszeni. Znak szczególny, którego łatwo można było się pozbyć. Nie rozwiązywało to jednak żadnego problemy. Jeśli doszłoby do rewizji, wszystkie wcześniejsze trudy poszłyby na marne. Tym razem to nie matka siedziała za kierownicą, a starszy pan, który już wcześniej jechał maksymalnie pięćdziesiąt na godzinę. Z uzbrojonymi policjantami nie mieli żadnych szans. Zwłaszcza, że zapewne te radiowozy na poboczu były gotowe właśnie do ruszenia w pościg.
Kiedy taksówkarz opuszczał szybę, Joshua zaklinał się w myślach na wszystko, co tylko wpadło mu do głowy – czy to króla małp, Boga, siebie, na skauta albo zagrożone wyginięciem zwierzęta. Jeśli miał jakiekolwiek szczęście, niech zadziała teraz – choćby miał mieć pecha do końca życia.
– Dzień dobry – odezwał się pogodnie policjant po angielsku.
Joshua z trudem przełknął ślinę.
– Poproszę pana prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
Policjant zaczął przeglądać dokumenty kierowcy. Gdy skończył, zajrzał do samochodu przez szybę. Zastukał w okno obok Josha.
– Chłopcze, ile masz lat?
Joshua osłupiał. Odruchowo spojrzał na matkę, która wydawała się równie niepewna jak on. Co miał robić?
Czuł się tak, jakby zapomniał języka.
– Nie rozumiesz? – spytał powoli i łagodnie. – Ile masz lat?
Dalej wpatrywał się bez słowa w policjanta. Mężczyzna odchrząknął.
– Mówią państwo po angielsku?
Powtórzył to samo po francusku.
Joshua tymczasem znów spojrzał na matkę. Kobieta dopiero po chwili powoli pokręciła głową… i zaczęła szybko mówić w języku, który nie był ani angielskim, ani francuskim. Żywo przy tym gestykulowała, a stopniowo w jej głosie dało się słyszeć coraz większe oburzenie. 
Gliniarz zaniemówił. Joshua zaś starał się za wszelką cenę robić taką minę, jakby całkowicie rozumiał wszystkie słowa matki.
Nie rozumiał, więc tylko gniewnie ściągnął brwi i zacisnął szczękę.
Policjant sięgnął do radia.
– Mam bruneta około dwunastu lat i szatynkę około czterdziestki, ale mówią po arabsku – powiedział, po czym spojrzał na nich z przepraszającym wyrazem twarzy. – Niestety muszą państwo dołączyć do kolejki na prawym pasie. Przeprowadzimy dokładną kontrolę.
Joshua zaklął w myślach, ale dalej patrzył na policjanta głupim wzrokiem. Gdy mężczyzna obejrzał się na matkę, ledwo widocznie skinęła głową. Jak mogła być tak spokojna? Na czoło Josha wstępował pot, a ona wyglądała, jak gdyby właśnie jechała na pole golfowe, a jakiś kamień wpadł pod koło wózka.
Taksówkarz o coś zapytał, Linnette jednak tylko machnęła ręką i szybko powiedziała coś głosem zdenerwowanej Francuzki. Joshua tymczasem zaczął się zastanawiać, skąd znała kolejny język obcy. To na krótko pozwoliło mu nie myśleć o czymś innym.
Serce waliło mu jak oszalałe. Przecież jeśli ich wylegitymują…
Nie uratuje go nawet tożsamość Arnolda Cunninghama.
Spojrzał przed siebie. Kolejka na prawym pasie była tak długa, że nie można było do niej dołączyć, nie blokując ruchu. Chłopak uświadomił sobie, że we wszystkich tych samochodach mógł siedzieć ktoś podobny do niego lub matki. Przeczesał włosy.
Podskoczył, gdy policjant zapukał w szybę. Taksówkarz znów ją opuścił.
– Ściągnęliśmy za dużo samochodów – wyjaśnił policjant. – Szukamy Anglików, a nie Arabów. – Uśmiechnął się. – Chyba was puszczę, wyglądacie na nieszkodliwych. Możecie jechać.
Serce Josha waliło jak oszalałe. Gdy matka mówiła dziękuję z mocnym, wschodnim akcentem, on pusto wpatrywał się w fotel. Nie mógł w to uwierzyć. Nie wierzył własnym uszom. Nie wierzył własnym oczom, gdy naprawdę pojechali dalej. Nie wierzył umysłowi, że właśnie tak to przedstawiał. Chciał przeczesać włosy, ale ręka drżała mu zbyt mocno.
Było tak blisko.
Spojrzał na matkę. Roześmiała się.
– Nie wierzę – wydusiła.
– Ja też – mruknął Joshua.
Uświadomił sobie, że ciągle się uśmiechał. Był to jednak uśmiech tak wykończonego człowieka, że męczył go nawet ten drobny gest.
Taksówkarz posłał im uśmiech w lusterku.
Joshua odetchnął.
W wyobraźni już witał Bułgarię.

3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. O kurczaki!
      Opis pościgu wywoływał ciarki na plecach. Już myślałam, że ich złapią!
      Szczęście mieli niesamowite na końcu rozdziału ^^.

      Usuń
    2. Dziękuję, miło bardzo! <3 I racja, szczęście dopisało – chociaż raz!

      Usuń

źródła: x, x, x, x, x, x. Gif w nagłówku pochodzi z piosenki faded i został stworzony przez użytkowniczkę Teru97 w tym wątku. Wszystkim serdecznie dziękuję!